Relacja z Mystic Festival 2022

Po zapowiedzi przyszedł czas na podsumowanie. To poniższe jest zlepkiem trzech krótszych, które ukazywały się dzień po dniu na moim fanpage’u. Social media mają zupełnie inny charakter, więc pozwoliłem sobie nieco podrasować tę relację. Zarówno pod względem zawartości tekstowej, dodania kilku (nowych) przemyśleń, jak i fotograficznej (filtry to wspaniała rzecz!).

Zapraszam do czytania, nawet jeśli śledziliście na bieżąco moje reakcje na to, co działo się na pierwszym Mystic Festivalu w nowej, gdańskiej lokalizacji.

Pierwsze zderzenie z festiwalem? Wow, ale tu się pozmieniało. I to tak mądrze, bo znane mi rewiry B90, Drizzly Grizzly i Elektryków oraz Stoczni Cesarskiej stały się na kilka dni miasteczkiem festiwalowym. Takim, w którym co rusz znaleźć można było scenę i trwające na niej występy, stoiska z merchem, budki z jedzeniem i piciem oraz to, co może być wstydliwym problemem pod koniec każdej imprezy, czyli toi toie. I tu od razu spoiler: toalety nie sprawiały kłopotów; w ogóle w kontekście organizacyjnym problemów nie było żadnych. Przynajmniej ja takowych nie wychwyciłem.

Dobra, jakbym mógł się przyczepić, to jedna ze scen, mianowicie znajdująca się pomiędzy scenami klubowymi, a sceną główną Park Stage mogła być lepiej nagłośniona. Albo inaczej – na niej zdarzały się występy, na których bywał problem z nagłośnieniem. Zdarzały się tam jednak też takie koncerty, które brzmiały soczyście i krwiście, czyli tak, jak każdy odbiorca takiego festiwalu jak Mystic lubi. Mogło być więc tak, że trafiłem akurat na artystów, którzy mieli danego dnia niefart i pewne problemy z nagłośnieniem nie wynikały wcale z miejsca ich gry, a z jakichś innych czynników. Nie wiem, ale mam nadzieję przekonać się o tym za rok. Chociaż to taki detal w kontekście całości, że równie dobrze mogę o nim za rok zapomnieć.

Tereny festiwalowe

Właśnie, bo nie tylko świetne festiwalowe miasteczko (najdalej oddalone punkty to zaledwie kilka minut spaceru, bez pośpiechu i przepychania się przez tłum), ale też wspaniałe nagłośnienie. To, że B90 i Drizzly Grizzly będą brzmieć znakomicie, to wiedziałem już wcześniej. Chadzam, chwalę sobie i innym i po prostu spodziewałem się wysokiego poziomu. Zaskoczeniem była naprawdę dobrze brzmiące Desert Stage – malutka scena na Elektryków. Zazwyczaj odbywają się na niej zupełnie inne imprezy dla innej publiki, ale jak widać nie w wielkości tkwi siła. Chociaż nie do końca, bo z kolei największa Main Stage była ogromna i porażała (serio) brzmieniem. Dudniło z niej niesamowicie, ale dudniło dobrze, krystalicznie wręcz i nie było problemów z rozróżnieniem poszczególnych instrumentów. Do tego jej rozmiar wręcz zmuszał zespoły do tego, by te bawiły się scenografią i nie były statyczne. Większość z nich skwapliwie z tego korzystała.

Właśnie, poziom wykonawczy był wysoki i ja sam, osoba mocno wybredna w kwestiach „metalowych” muszę powiedzieć, że byłem zachwycony. Żal mi oczywiście odwołanego Killing Joke i gdy przeczytałem informację o tym, że zespół ten nie zagra miałem wrażenie, że mam „po festiwalu”. Na nich czekałem najbardziej. Po tych trzech dniach po tym uczuciu nie było śladu. Była radość, endorfiny na najwyższym poziomie i ekscytacja z powodu tego, co udało mi się zobaczyć i czego posłuchać.

Czwartek zacząłem od rock ‚n’ rollowych potupajek dzięki Kvelertak. Był to jeden z dwóch najciekawiej prezentujących się tego dnia na scenie projektów. Odrzućcie przestery, zabierzcie wzmacniacze, ściszcie wokal, a dostaniecie organicznego rocka, przy którym skakałyby nawet indie dzieciaki. Świetna energia i chemia między muzykami. Do tego polskie piwko, wypite duszkiem, które dało kopa (tam i tak musiało być coś pite wcześniej) i maniakalne odsłuchiwanie dyskografii grupy już po zakończeniu imprezy. Miłość od pierwszego usłyszenia.

Malevolence

Mniej podszedł mi Malevolence. Mało ciekawy groove metal do poskakania, ale raczej nie ciałem, a wewnątrz własnych myśli. Materiał nieco nie domagał, choć do brzmienia się nie przyczepię. Takowe lubię, ale zabrakło mi w tym czegoś więcej.

Nie do końca usatysfakcjonowany byłem również po koncercie Baroness, które zamiast na klimacie skupiło się na… wokalu? Nie wiem, coś tam nie grało, bo zamiast zamknąć oczy i odpłynąć w sferę marzeń, miałem ochotę wyłączyć nie tylko swój narząd wzrokowy, ale też całą resztę. Źle położone akcenty lub problem nagłośnienia obniżył nieco loty tej zacnej grupie. Choć i tak nie był to zły występ.

Baroness

Uczucie przerostu formy nad treścią i ogólne rozczarowanie poczułem za to przy okazji GGGOLDDD. Zespół nie trafił do mnie, niestety, ani brzmieniem, ani sposobem przekazu. Czułem teatr bez emocji. Sztukę dla wybranych, do których tego wieczora nie należałem. Nie broniło się to muzycznie. Szkoda.

Mastodon z kolei był momentami bardzo ciekawy, a w innych chwilach nieco nużący. Nie wiem, z czego to wynikało, ale grupa, tak mi się wydawało, nie mogła się do końca rozkręcić. Do tego ostatnią płytę naprawdę lubię, a na żywo materiał z niej zabrzmiał jakby nieco gorzej od wersji studyjnej. Generalnie jednak oceniam całość na plus, bo czułem się po trochę tak, jakby przejechał po mnie walec. W tym wypadku był to stan pożądany.

Mastodon

Heilung był bardzo ciekawy wizualnie, ale przez to, że muzycy grali na zewnątrz o dość wczesnej godzinie (było jeszcze jasno) sprawił, że nie mogłem w pełni wczuć się w ten spektakl. Choć pod względem dopracowania, ale też i treści, była to klasa światowa.

Dosłownie rzut okiem na The Picturebooks przypomniał mi, jak dobry jest ten skład na żywo. Do tego miałem wtedy flashbacki z gigu Kvelertak. Powinni zagrać wspólną trasę!

Pełen emocji, energii i potu wymieszanego z przesterem (ten bas) oraz pogłosem (ten wokal). Cały Brutus, trio, które zrobiło ogromne postępy od 2017 roku. To wtedy widziałem ich na Soundrive Festival. Wtedy też, takie odniosłem wrażenie, cała odpowiedzialność spoczywała na Stefanie Mannaerts. Pozostawiona trochę samej sobie dała w tamtym momencie radę (i to jak!), ale to na Mystic zobaczyłem zespół. Taki, który gra do jednej bramki, słucha się wzajemnie i po równo dzieli muzyczną przestrzenią. Ta była naprawdę wspaniała: zawierała brzmienie soczyste, pierwotne wręcz, a przy tym nieco senne i jakby stłumione. No i pełne emocji w postaci prostych ludzkich uczuć podanych w oprawie przepełnionego pasją hałasu.

Brutus

Bardzo równym dniem, pod względem poziomu wykonawczego, był piątek. Zacząłem od Dopelord, którego gitarki brzmiały wspaniale, choć bez problemów technicznych się nie obyło. Ciężko i przyjemnie, tak wszedłem w ten drugi dzień Mystica i zawdzięczam to właśnie warszawiakom.

Dopelord

Żałuję za to, że poszedłem zobaczyć Benediction. Wykonawczo do niczego się tu nie przyczepię, ale dość agresywny death metal bez grama finezyjności to rzecz po prostu nie dla mnie.

Za to sceniczna złość w postaci polskiego Fleshworld to z kolei to, co lubię najbardziej. Ultraintensywny set, który naprawdę mógł zachwycić. Sam jestem sobie winien, że nie znalazłem się pod sceną nieco wcześniej. Z tego co udało mi się zobaczyć, to naprawdę było czego żałować.

Fleshworld

Tribulation wyszli na scenę i pierwsza myśl, to że… trafiłem na jakieś dożynki. Pełne słońce, mroczna scenografia z tektury, Beetlejuice z lekką nadwagą na wokalu. No nie. A tak podobali mi się z płyty. Po nieco niemrawym/nerwowym pierwszym kawałku zaczęli mi się podobać jeszcze bardziej — tylko że teraz w wersji na żywo. Zespół rozkręcił się we wspaniały sposób i ich miks melodyjnego heavy z mrocznawym gotykiem był jednym z highlightów tego dnia. Przy okazji podwójny szacun za to, że dali radę w tak (słonecznych) i niesprzyjających bladej cerze warunkach.

Tribulation

Okkultokrati miał nieco łatwiej, bo nie oszukujmy się — najlepsze nagłośnienie jest w B90. Trzeba jednak umieć je wykorzystać i tu udało się to w pełni. Koncert miał w sobie odpowiednią dozę szaleństwa, jak i trans oraz zestaw odpowiednio naostrzonych, bezpośrednich, muzycznych strzałów.

Co potrzeba do tego, by roztopić się w melancholii? Dresik! Weźmy takie Hangman’s Chair, czyli drugiego mojego faworyta tego dnia. Przymulone brzmienie, gotyckie światła, do tego intensywność gry i zachowanie sceniczne jak z nu metalu. W sensie, że jak się nie podoba, to możesz dostać z baśki. Oczywiście żartuję, ale poziom energii był ogromna i to pomimo dość konkretnych, zatopionych w smutku czy też melancholii klimatów. Miałem spore oczekiwania co do tego gigu i te zostały spełnione z nawiązką!

Hangman’s Chair

Przyznaję — w sumie to poszedłem zjeść i pochillować w namiociku w pobliżu sceny. Tylko że po chwili, jak już zaczęło mi się nieco układać w brzuszku, z tyłu głowy ciągle miałem myśl „ej, to jest naprawdę dobre!”. Heavy w starym wydaniu, takim hard rockowym nawet bym rzekł, gdzie melodia i aranż to dwie strony tej samej monety. Tę z kolei niby możecie włożyć do klasera, bo to klasyk, ale warto wyciągnąć raz na jakiś czas i zobaczyć, że w sumie to się nie zestarzała. Jest w stanie niemalże doskonałym. A jej nazwa to Saxon oczywiście.

Trochę wahałem się, na co iść, co zobaczyć i finalnie wylądowałem na The Stubs. Nie żałuję. Przez cały czas trwania koncertu pod nosem miałem uśmiech i to dość sporego rozmiaru, bo jak to tak, że jeden z ciekawszych gigów na festiwalowym, pełnym wielkich scen i nazw festiwalu daje prosty, rock ‚n’ rollowy band? I nie, nie dlatego, że reszta była do bani: cała impreza trzymała przecież nadzwyczaj wysoki poziom, ale rock ‚n’ roll to matka/ojciec wszystkich gatunków i jak ktoś dobrze potrafi go grać, to po prostu porywa. A The Stubs potrafią i pokazali to, a raczej udowodnili, także na Mystic Festival.

Sobota dostarczyła mnóstwa zróżnicowanych emocji. Zresztą niejednorodność to drugie imię tej imprezy i ogromnie się cieszę, że mogłem na nią zawitać i być świadkiem wszystkich tych cudnych oraz cudacznych dźwięków.

Truchło Strzygi na start mogło być super opcją lub niewypałem. Jak dla mnie nie było ani tym, ani tym. Doceniam totalnie spójny przekaz i pomysł na siebie (na scenie działo się dużo, nie tylko muzycznie), ale momentami miałem wrażenie, że więcej energii jest wśród zespołu niż przed nim. Znaczy, że muzycy bawią się lepiej niż publika. Na papierze nic temu występowi nie brakowało i naprawdę nie mam argumentów, by się czepiać, ale to, co zobaczyłem, było po prostu nieco… „przytłumione”. Brakuje mi lepszego określenia.

Truchło Strzygi

Totalnie zmęczył mnie za to Igorrr. Ktoś w tłumie zaczepił mnie i spytał, czy lubię porąbane rzeczy — odparłem, że tak i dlatego cieszę się na występ Imperial Triumphant. Gościu odparł, że Igorrr też mi się spodoba. Niestety tak nie było: operowe zaśpiewy vs growle vs orientalizmy vs elektroniczna galopada było niestrawne jak bigos z resztek z lodówki.

Krótki rzut okiem i uchem na Witchcraft przyniósł odpowiedź na to, jak grać stoner / doom nie należy. Tak generycznego przedstawiciela gatunku dawno nie słyszałem.

Årabrot z kolei totalnie kupił mnie swoim nabożnym, pełnym mistycyzmu występem. Dostali najmniejszą scenę, którą zawładnęli w całości. Był w tym i diabeł i Jezusek i cokolwiek innego, w co wierzycie lub też nie. Czysta energia Ducha Muzycznego, (Nie)Świętego i to w dość bezpośredniej, niemalże punkowej formie. Brzmiało to tak wspaniale, że chciałem wpaść na chwilę, zostałem na całość. Ogromne pozytywne zaskoczenie.

Årabrot

Zmęczył mnie nieco, choć tak pozytywnie, Hexvessel. Prawdopodobnie nie trafił w mój osobisty poziom energii, bo po takim intensywnym gigu jak opisywałem przed chwilą, tutaj zjazd energii i zupełnie inny zestaw stosowanych środków aż kłuł w oczy. Bardzo mi się to podobało, ale pod koniec wyszedłem zaczerpnąć świeżego powietrza. Choć nadal stałem na tyle blisko, by usłyszeć resztę tego klimatycznego setu.

Hexvessel

Sympatyczni Islandczycy z Sólstafir, tak mocno krytykowani i wręcz obśmiewani przez kilkoro moich facebookowych znajomych zagrali… świetnie. Tzn. ja wiem, że to kicz, metalowe przekłamanie i do tego zrzynka imidżowa z Fields of the Nephilim, ale nic nie poradzę na to, że brzmiało to świetnie. Trochę post-metalu łyknąłem i większość jeździ na tych samych patentach; tutaj z kolei patent jest inny, choć ciągle powtarzany, ale za to trafnie dobrany. Ich patent. Miętolili te instrumenty, tworząc dramaturgię i nastrój i tym właśnie mnie kupili. Wrażliwy ze mnie chłopak, może dlatego.

Sólstafir

Jednocześnie taki, co to poszukuje wrażeń, a tych dostarczyli wczoraj najwięcej Imperial Triumphant. Nie wiem, jak oni odgrywają te wszystkie połamańce, ale robią to i robią to znakomicie. Do tego brzmienie było totalnie selektywne; czyste i brudne jednocześnie, jeśli mogę sobie pozwolić na tak idiotyczny opis. Ale trudno nie wątpić w swoją inteligencję patrząc na trzech gości w maskach, którzy za pomocą, wydawałoby się dość banalnego instrumentarium, potrafią przenieść odbiorców w czasie i przestrzeni. Sztuka totalna.

Imperial Triumphant

I na koniec oni, dziadkowie heavy metalu i senioralni czciciele Szatana — Mercyful Fate. Mogła to być popelina i totalna strata czasu, a było piękne podsumowanie kolorowego i dostarczającego całe spektrum emocji festiwalu. Dosłownie czapki z głów, nawet ta moja, przymocowana klejem do głowy, bez której nie poznają mnie ludzie. Poczułem się jak dzieciak zachwycony metalem po raz pierwszy i było to dziwne uczucie, bo wcale mi wcześniej nieznane: jako nastolatek słuchałem zupełnie innych rzeczy. No i chciałbym mieć tyle energii. Nie, nie w wieku muzyków, którzy pojawili się tego dnia na scenie jako Mercyful Fate, ale teraz. Cuda, dziwy i hałasy!

Mercyful Fate

Mystic Festival to festiwal wyjątkowy. Line-up jest tak różnorodny, że zadowoleni powinni być zarówno weterani, jak i hipsterzy metalu. Do tego atmosfera sprzyja temu, by najzwyczajniej w świecie odpocząć psychicznie i fizycznie. Nie ma przepychanek pod sceną, nie ma pędu pomiędzy scenami. Jest hałas działający kojąco na (potępione) dusze. Do tego organizacja na najwyższym poziomie.

Oby w przyszłym roku było podobnie.