Nietypowy booking, czyli wieczór występów w gdańskim B90, na którym na jednej scenie zaprezentowali się kolejno: Hangman’s Chair, Der Weg Einer Freiheit, Amenra i Igorr.
Co łączy wyżej wymienionych artystów? Raczej niewiele. Co najwyżej instrumentarium, bo wszystkie wymienione składy opierają swoje brzmienia na gitarach, perkusji, basie i wokalu. Nie zmienia to faktu, że na podstawie tych (muzycznych) narzędzi rozmaici artyści z całego świata na przestrzeni lat stworzyli kilkadziesiąt (set?) muzycznych gatunków.
Pod względem samej atmosfery grupom było już do siebie nieco bliżej. Może z wyjątkiem gwiazdy wieczoru, czyli francuskiego Igorrra. O nim zresztą nieco więcej pod koniec. W każdym razie dominował nastrój minorowy, choć w różnych odcieniach i niejednorodnym natężeniu.

Francuzi z Hangman’s Chair mieli do dyspozycji zaledwie pół godziny. Szkoda, że zagrali tak krótko, ale i tak udało im się stworzyć niezapomniane show. To był zresztą zespół, który tego dnia interesował mnie najbardziej, bo ich ostatnia płyta A Loner naprawdę często gości w moich głośnikach, czego dowodem było umieszczenie jej na liście najlepszych wydawnictw mijającego roku. A odkryłem ich dzięki ostatniej edycji festiwalu Mystic. Połączenie romantycznego smutku rodem z Type o Negative z przejmującą melancholią w stylu The Cure jest nie tylko szalenie pociągające, co po prostu naturalnie angażujące. Tego wieczoru zespół wykazał się naprawdę sporą energią, co przy takiej stylistyce nie jest wcale oczywistością. Smutasy miały się czym zachwycać. Zachwyciłem się i ja.

Der Weg Einer Freiheit to przedstawiciele tzw. atmosferycznego black metalu. W sumie tyle wystarczyłoby za opis, bo tak generycznego, mało angażującego i odgrywającego standardy gatunku zespołu nie słyszałem dawno. Porwać mogła jedynie wzniosła i pełna emocji końcówka, bo przez większość czasu prym wiodły płasko brzmiąca gitara wraz z niewyróżniającą się w żaden sposób sekcją rytmiczną. Mam wrażenie, że był to black metal dla ludzi, którzy black metalu nie słuchają w ogóle lub słuchają go za dużo i podoba im się niemalże wszystko, co ukazuje się w ramach tego gatunku. Zespół bez charakteru, przynajmniej w warunkach scenicznych.
Charakter pokazała za to Amenra. Belgijski skład odprawił mszę dla czarnej braci, która jadła jej z rąk. Ciała bożego (ani diabelskiego) co prawda fizycznie nie było i w sumie trochę szkoda, ale pozostał wymiar duchowy. I to na nim w dużej mierze opiera się fenomen Amenry. Grupa mogłaby nawrócić swoją natchnioną grą nawet najbardziej zatwardziałych agnostyków. Zwarty, bawiący się koncepcją kulminacji i oczyszczenia set zagrany został niemalże perfekcyjnie. Potężne brzmienie w połączeniu z wokalem jak z ambony (partia mówiona, niemalże rapowana w drugim z kawałków to czyste złoto) zahipnotyzował i wprowadził w trans wszystkich zgromadzonych pod sceną. Przyznam, że trochę broniłem się przed tym magią belgijskiego składu, ale to nie ma sensu. Pierwiastek boskości obecny w ich twórczości jest faktem niezaprzeczalnym. Kto jeszcze nie dołączył do ich sekty, zrobi to niedługo. Nie ma innej opcji.

To, że Igorrr to nie moja bajka, wiedziałem już od dawna. Kiedyś ktoś polecił mi ich (a właściwie jego, bo za projektem stoi postać Gautiera Serre) jako przedstawicieli awangardowego podejścia do metalu. Odbiłem się dość szybko, bo na wysokości połowy przesłuchiwanej płyty (Nostril, gwoli ścisłości). Mimo to poszedłem zobaczyć grupę na ostatnim Mystic Festivalu i odchorowywałem potem ten koncert przez następnych kilka tygodni. Tym razem odporność była już wyższa, ale i tak nie dałem rady wytrzymać do końca. Nie jestem fanem wokalu jako głównego narzędzia ekspresji, a w tym wypadku nie ma mowy o niczym innym. Wyciągnięte na pierwszy plan, operowe wokalizy na bazie pogmatwanej, ale jednocześnie przeintelektualizowanej metalowej muzyki to coś, z czym jest mi nie po drodze. Akceptuję to, że nie wszystko jest po prostu dla mnie i czego innego zwykłem szukać w dźwiękach, przyznając jednocześnie, że pod względem wykonawczym trudno było się do czegokolwiek przyczepić. Tak to po prostu brzmi: epicko i z wieloma odniesieniami do klasyki muzyki (nie tylko tej rozrywkowej). Mnogość motywów może budzić podziw, ale może też być przytłaczająca, a ja nie potrafię przebić się przez formę, jaką prezentuje Igorrr. Twórca stawia na rozbuchaną wersję metalowej opowieści, a ja wolę tarzać się w zakamarkach z brudu i syfu. Zróżnicowanego, technicznie świetnego wokalu też docenić, a tym bardziej poczuć, nie umiem. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że w swojej ocenie mogę pozostawać w mniejszości.

Czy to był w takim razie udany wieczór? Oczywiście. Zróżnicowanie zaprezentowane na scenie było ogromne, ale przecież to w muzyce jest rzeczą najciekawszą. Otwierajmy się, a nie zamykajmy we własnych bańkach. Nawet jeśli nie zawsze taką próbę uznamy za w pełni udaną, to i tak warto. W końcu za którymś razem się uda, a przed nami, otworzy się całkiem nowy, interesujący świat. Niczego nie ryzykujemy; w najgorszy wypadku stwierdzimy, że coś nie jest dla nas. I to też jest ok.