Podsumowanie 2022 roku

Rok 2022 był z pewnością najtrudniejszym okresem od początku istnienia tego miejsca. Trudno przechodzić obojętnie, nawet jeśli pisze się tylko o muzyce, obok takich wydarzeń, jakie miały miejsce 24 lutego. Mnie sytuacja ta dotknęła na dodatkowym poziomie, bo zawodowym — większość ubiegłego roku pracowałem bezpośrednio z uchodźcami, mając z nimi kontakt na co dzień, będąc niejako na pierwszej linii frontu działań. Z tego względu nie pamiętam w ogóle tego, co działo się w marcu — nie tylko w muzyce, ale i w ogóle — a i kolejne miesiące nie należały do najłatwiejszych. Nie wchodząc w szczegóły, większość tego czasu spędziłem na tym, by zadbać o swoją własną psychikę i przez dłuższy okres muzyczny eskapizm wydawał mi się nie fair wobec ludzi, którzy muszą mierzyć się z widmem rzeczy najstraszliwszej. Wojny.

Z tego względu bardzo trudno zabawić mi się w obiektywizm i stwierdzić, czy 2022 rok był pod względem muzyki udany, czy też wręcz przeciwnie. Pewne wątki wbiły mi się mocno w głowę, ale głównie dotyczyło to koncertów i festiwali, które chyba jako jedyne w tym okresie dawały mi jakąkolwiek energię do działań. Dotyczy to zarówno mniejszych, lokalnych imprez (także, a może raczej w szczególności tych dedykowanych pomocy naszym sąsiadom ze Wschodu), jak i organizowanych na większą skalę wydarzeń. Powróciły w końcu festiwale i pomimo pewnych wad takiej formy obcowania z muzyką, to przypomniały mi, po co ta w ogóle istnieje. Po to, by odbiór dźwięków przeżywać wspólnie, w większym gronie i w takich warunkach przekazywać sobie nawzajem siłę.

Druga część roku zleciała mi na nadrabianiu zaległości, co poskutkowało… zdecydowanie mniejszą liczbą recenzji z mojej strony. Zaległości się piętrzyły, a ja, zamiast je nadrabiać, poczułem się nimi przytłoczony. To na pewno nie pomagało w aktywności, ale też spowodowało pewne przewartościowanie w mojej głowie. Czasami spore ambicje i stałe, nadmierne wręcz poczucie obowiązku, zamiast pomagać, może paraliżować. Mierzenie sił na zamiary stało się więc moim ulubionym hasłem, co prawdopodobnie uchroniło mnie od wypalenia się w tym, co tutaj robię. Rok 2023 będzie więc pewnego rodzaju eksperymentem odnośnie tego, by wprowadzić pewne zmiany i przepoczwarzyć Hałasy i melodie w jakąś nową, zadowalającą (mnie i Was, a także artystów) formę. Trzymajcie kciuki, by się udało.

Nie znaczy to też, że nie mam swoich ulubionych płyt, które pojawiły się w eterze w ubiegłym roku. Oj nie, tych jest sporo, choć faktycznie mniej niż w latach ubiegłych. Do pozycji z poniższej listy wracałem w każdym razie często lub też pojawiły się w moim życiu w takim momencie, że wręcz idealnie wpasowały się nastrój chwili. Można więc powiedzieć, że poniższy zbiór wydawnictw to płyty, które stanowiły soundtrack do tego trudnego, bardzo zróżnicowanego, ale też bogatego w nowe doświadczenia, emocje i przede wszystkim wartościowe znajomości roku.

||ALA|MEDA|| – Spectra. Vol.1

Osobom o bujnej wyobraźni w trakcie odsłuchu albumu mogą pojawić się w głowie konkretne obrazy. Na przykład duszna, spowita w cieniu dżungla z pojedynczymi promykami słońca, które padają gdzieś spomiędzy koron drzew na stojącą w centralnym miejscu scenę, gdzie występują tajemnicze, zamaskowane postacie. Ewentualnie ogromny betonowy bunkier pełen sztucznej roślinności i dyskotekowa kula, pod którą na bębnach grają nieprzerwanie, do utraty sił, znajdujący się w transie muzycy. Takich nietypowych miejsc jest na tej płycie więcej.

Cała recenzja dostępna na portalu Soundrive.pl

Boy Harsher – The Runner

O, nowa płyta Boy Harsher? W sensie, że z automatu wędruje na listę ulubionych wydawnictw danego roku? Nie miałbym nic przeciwko. Za tym bezwarunkowym odruchem idzie jednak jakość. The Runner to ścieżka dźwiękowa do filmu o tym samym tytule (który polecam fanom klimatycznych horrorów klasy B) i to czuć, ale i w oderwaniu od obrazu duet prezentuje dźwięki, z którymi trudno się rozstać. Do tego flirtuje z innym klimatem, bo oprócz instrumentalnych, mrocznych wstawek mamy do czynienia z dość radosnymi, a już na pewno dość zróżnicowanymi kompozycjami, w których udzielają się goście. Coober B. Handy w Autonomy kieruje grupę na drogę synth, a może nawet indie popu i powoduje, że utwór ten chce się zapętlać w nieskończoność. Znana z BOAN Mariana Saldaña w kompozycji Machina bawi się stylistyką, dorzucając do standardowego mroku cały zestaw świecących i nęcących neonów. A pomiędzy tym spajający to wszystko koncepcyjnie, wysokiej jakości dark ambient i kolejny żelazny kandydat do zespołowego The Best Of — utwór Give me a Reason. Czy całe The Runner to zapowiedź kolejnych zmian? Tego nie wiem, ale jako osobne, nieco eksperymentalne wydawnictwo, broni się. A nawet atakuje, bo jak wspomniałem wcześniej — nie sposób się od niego uwolnić.

Börn – Drottningar dauðans

– Dzień doberek! Czy dostanę może wpierdol?

– Ano tak, jest. Tylko że taki muzyczny, z Islandii. Post-punkowy do tego, mocno mrocznawy. Nie wiem, czy podpasuje. Börn się nazywa.

– A doświadczenie jakieś ma?

– Niewielkie, bo dopiero drugi raz wykazuje się inicjatywą. Za to energii ma mnóstwo; do tego jest krótki i konkretny – 22 minuty bólu w zaledwie dziewięciu ciosach.

– Coś nie przekonuje mnie to. Wygląda na słabiaka. Potrzebuję sprawdzonego zawodnika.

– Może na pierwszy rzut oka tak, ale gwarantuję, że to będzie jedna z najciekawszych, najbardziej intensywnych i charakterystycznych rzeczy w tym roku, z jakimi będziesz mieć do czynienia. Serio. Absolutna wpierdolowa topka.

– No dobra. Podobno się znasz, rozeznanie jakieś tam masz. Dawaj to niemożliwe do wymówienia Drottningar dauðans. Raz się (nie) żyje!

Chat Pile – God’s Country 

Przy wydanych w 2019 EPkach było widać ogromny potencjał. I… udało się go nie zmarnować. A nawet więcej, bo takiego debiutu jak God’s Country ze świecą szukać. Najlepiej w jakiejś zapyziałej, pachnącej wilgocią, ale i rdzą piwnicy. A to wszystko przez to, że grupa nie boi się podjąć ryzyka i miesza w gatunkowym kotle tak, że konia z rzędem temu, kto ich zaklasyfikuje. Mamy tu sludge’owy ciężar, noise’owe uderzenie, industrialne tła, post-hardcorowe zrywy. Do tego wszystko to zostało ubrane w piosenkową, post-punkową formę. Wszystkie te skojarzenia są jednak nieważne przy samym odsłuchu materiału, bo ten broni się nie tyle inspiracjami, ile jakością. Nową jakością. Mam nadzieję, że Chat Pile nie zwolnią tempa i nadal podążać będą swoją drogą. Start mają do tego wymarzony.

The Chats – Get Fucked 

Proste piosenki o piwkowaniu z niegrzecznym, męskim humorkiem? Nie, nie chodzi o jeden z wielu polskich zespołów, grających na Juwenaliach i mniejszych scenach Woodstocka, a o australijskie The Chats. Ich przepis na grę jest prosty, ale i niegłupi — jak najwięcej treści w jak najkrótszym czasie. Punkowe riffy okraszone króciutkimi solóweczkami, do tego mnóstwo zabawy, ale i ironii, bo to nie banda głupców, a co najwyżej głupoli. Świetna płyta na każdą okazję. Wciskasz „play” i zaraz powtarzasz tę czynność, bo trudno się Get Fucked znudzić, a łatwo w niej zakochać.

Columbus Duo – Suprematist

Zabawy transem ciąg dalszy. Suprematist to kolejna cegiełka dołożona przez Columbus Duo do polskiej sceny improwizowanej i jest to jeden z cięższych, a przy tym mającej melancholijny odcień elementów tejże konstrukcji. Minorowe brzmienia zdominowały najnowszą płytę duetu, który za pomocą powtarzanych fraz (także wokalnych, zaśpiewanych po francusku) wprowadzają słuchacza w specyficzny nastrój — gdzieś między lewitacją a spadaniem.

Crows – Beware Believers

Zalew post-punkowych kapel z Wysp Brytyjskich, pomimo mojej ogromnej sympatii do takiego grania, może być nużący. O nudzie nie ma jednak mowy w przypadku Crows, którzy wyrastając z tego samego korzenia, co Idles, Fontaines D.C. czy Shame mają zupełnie inny pomysł na siebie. W ich grze zdecydowanie więcej jest hałasu, do tego dochodzi dość spora ilość mroku, a w dodatku całość ma mocno organiczny, by nie powiedzieć, garażowy posmak. Na Beware Believers jest też mnóstwo zapadających w pamięć kompozycji, bo zespół ma talent do pisania dobrych piosenek. Dzięki temu jest to pozycja wybitna i to nie tylko w kontekście sceny, na której uboczu stoi, a po prostu, oceniając ją jako osobny byt. I mam też wrażenie, że może się spodobać osobom, którym wcale nie po drodze z wyżej wymienionymi składami.

Daniel Spaleniak – Tape V

Mnie nie chce się tego pisać, a jemu pewnie czytać. Mowa o tym, jak to wspaniale piosenki Daniela Spaleniaka sprawdzają się na przeróżnych ścieżkach dźwiękowych. W końcu media (ale też i management) wrzuciły go do szufladki „klimatyczny, a przy tym różnorodny artysta”. Ale co się dziwić, skoro tworzona przez niego muzyka ma tę właściwość, że naturalnie sobie „płynie”, a słuchaczowi pozostaje dobrać do niej odpowiednie obrazy – czy te narzucone z ekranu, czy też te pochodzące z własnej wyobraźni. Tak właśnie jest, wszyscy o tym wiemy i nie ma sensu się powtarzać. Przy okazji wydania Tape V warto jedynie dodać, że to najlepszy zbiór piosenek ze wszystkich dotychczasowych w karierze tego twórcy i zbiór ten jest też bardzo dobrze skomponowaną całością, tj. płytą. Sunie ten Spaleniak ze swoim wyjątkowym głosem przed siebie, okrasza to wszystko piękną, ambientową produkcją (nie mylić z brzmieniem) i co rusz chce się do tych skrawków własnych wspomnień i chwil wracać. Taki właśnie efekt wywołuje Tape V.

Fontaines D.C. – Skinty Fia 

Trzecia płyta na koncie i drugie arcydzieło w dyskografii. Nie mogę wyjść z podziwu, jaką drogę przeszło Fontaines D.C.. Z nieco zahukanych, imitujących Joy Division chłopaków z małej sceny OFF Festivalu na stadiony świata. Nie dziwi to jednak wcale, mając na uwadze to, jak wysoki poziom prezentuje każda z kompozycji na Skinty Fia. To płyta, która od pierwszej, do ostatniej sekundy trzyma słuchacza w garści i pokazuje, że wcale nie trzeba nikogo podrabiać, by osiągnąć sukces. Oczywiście ten bierze się z dobrego rozłożenia akcentów: post-punkowa rytmika idzie tu w za pan brat z mocno melancholijnym, by nie powiedzieć mrocznym anturażem, ale też wyraźnymi melodiami. To nic innego, jak zbiór doskonale napisanych i zaśpiewanych piosenek, w których przy każdym kolejnym powrocie, można odnaleźć zagubione cząstki siebie.

Gnod – Hexen Valley

Kilkadziesiąt, dość nierównych wydawnictw, wydanych na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Do tego efemeryczny skład osobowy projektu, którego głównym zadaniem jest zagłębienie się w odmęty psychodelii. Na tym tle Hexen Valley wybija się znacząco, bo tym razem grupa stawia przede wszystkim na hałaśliwą ścianę dźwięku, nie stroniąc przy tym od post-punkowej motoryki. Mniej tu transu niż na poprzednich płytach, za to więcej gęstego i to takiego z wysokiej półki. Mniam!

Greg Puciato – Mirrorcell 

Best of Greg Puciato? Nie mam pojęcia, bo nie jestem do końca zaznajomiony z twórczością tego pana. Wiem, zaskakujące! Dyskografię jego zespołów znam wyrywkowo, ultrasem poczynań Grega nie jestem, a i tak Mirrorcell gościł w moich głośnikach w tym roku nad wyraz często. Gatunkowo to po prostu metal i rock będące niemalże w równowadze. Siła tej płyty stanowi jednak nie w brzmieniu, a w samych utworach. Te są ciekawie zaaranżowane, zróżnicowane i wyciągające z głosu autora wszystko to, co w nim najlepsze. Przy tym czuć w produkcji posmak nagrań z ostatniej dekady XX wieku, a dla mnie to akurat spora zaleta. Nie wiem, czy to płyta dla fanów Grega Puciato, ale po jej odsłuchu pewnie już tak, bo trudno nie polubić twórcy, gdy nagrywa tak świetny krążek.

Hangman’s Chair – A Loner 

Wspaniale jest się smucić. Wejść do czarnej dziury pełnej rozpaczy, umazać się łzami żalu, wytarzać się w błocie straconych szans. Można też ewentualnie puścić najnowszą płytę Hangman’s Chair, składu, który dokładnie kuma, o co chodzi z tym całym, stale utrzymującym się przygnębieniem. Ba, może go nie romantyzuje, ale na pewno dodaje mu szlachetności i kolorów. Tych ciemniejszych, nieco gotyckich, ale też połyskujących metalicznymi odcieniami. Otacza je chłodna, coldwave’owa bryza, spowolnione tempa w doomowym stylu i solidna, shoegaze’owe mgła. Przepis na tragedię, chciałoby się powiedzieć, ale nie. Znają chłopaki umiar, potrafią połączyć te elementy tak, że zamiast solidnie się ośmieszyć, dostarczają prawdziwych emocji. Oczywiście jakich, to zdradziłem już na wstępie. Czasami trzeba się poddać melancholii. Ważne w jakim stylu – w takim jak na A Loner warto. Oj i to jak warto.

Hegemone – Voyance

Wywracający flaki na drugą stronę, a przy tym oczyszczający ze złych emocji, klimatyczny sludge. Hegemone nie bawi się ze słuchaczem w półśrodki, tylko atakuje ciężkim brzemieniem od pierwszej sekundy, nie wypuszczając z garści aż do ostatniego dźwięku. Duża intensywność idzie tu w parze z pomysłem na siebie i na to, jak najgorsze uczucia i lęki zmienić w coś pozytywnego.

Hinode Tapes – Hinode Tapes

O takich płytach pisze się naprawdę trudno, bo dźwięki, które na niej znajdziemy, są bardzo ulotne, a jednocześnie pozostawiają w słuchaczu coś trwałego, ale bliżej nieokreślonego. Piotr Chęcki, Piotr Kaliński oraz Jacek Prościński grają tu na własnych zasadach, mając przecież spory, osobisty bagaż doświadczeń i przyzwyczajeń, finalnie tworząc jednak coś więcej niż zwykłą sumę własnych osobowości. Hinode Tapes jest ewenementem na polskiej scenie, bo zamiast prężyć muskuły, proponuje muzykę kontemplacyjną, medytacyjną wręcz, a przy tym cały czas przykuwającą uwagę i w żadnym momencie nieschodzącą gdzieś na drugi plan.

Izzy and The Black Trees – Revolution Comes in Waves

Najlepsza, tegoroczna polska płyta gitarowa, która powinna być grana we wszystkich możliwych rozgłośniach i na stadionach. Nie polskich, a światowych, bo produkcja (ta szeroka scena, ta eklektyczna gitara, ten pełen pasji wokal!) stoi na takim właśnie poziomie, a do tego właściwie każda kompozycja to hit. Ogromny skok jakościowy zespołu, który przecież od początku swojej drogi proponował granie na własnych zasadach i żelazny kandydat do tego, by znaleźć się w każdym podsumowaniu wydawnictw wartych przesłuchania, wydanych w 2022 roku.

kIRk – K. 

Wielokrotnie przy odsłuchu materiału z K. w mojej głowie pojawiało się pytanie o to, czy właśnie nie śnię i dotąd nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Muzyka zaproponowana przez odświeżony skład kIRk pochodzi prawdopodobnie z innego, lepszego świata. Łatwo się tej ulotności zanurzyć, jeszcze łatwiej w niej zatopić, a dźwiękowe eksperymenty, pełne nieoczywistych rozwiązań formalnych, to po prostu drzwi do krainy zrodzonej z marzeń — także tych, które siedzą głęboko w nas i o które się nie podejrzewaliśmy.

Kryształ – Kryształ

Jedna z ciekawszych gitarowych propozycji na polskiej, bogatej przecież w takie brzmienia sceny. Kryształ lawiruje gdzieś pomiędzy wypracowanym już i charakterystycznym soundem zespołów wydawanych przez Koty Records, a mniej oczywistymi, bo zaczerpniętymi z dalekiej przeszłości inspiracjami. Tyle samo tu zimnej fali, co nowoczesnego indie rocka, co na papierze wydaje się połączeniem dziwnym, a w praktyce bardzo trafnym, bo dzięki temu najwięcej tu tego, czego ja szukam w muzyce — emocji.

Odpoczno – Dryf 

Takiej folkowej imprezy nie zaznaliśmy od czasów Grzegorza z Ciechowa. Odpoczno idzie jednak własną drogą, nie zderzając tych dwóch, pozornie odległych światów tradycji i tańca, tak jak robił to wyżej wymieniony, a pokazując, że folk ma po prostu też nieco inne, bardziej imprezowe oblicze. I przyznam, że trafia to do mnie w 100%, bo nie czuję tu ani cepelii, ani przesadnego nowatorstwa, za to pełen jestem energii i chęci do tego, by podryfować na parkiet wraz z Dryfem.

Raw Poetic & Damu the Fudgemunk – Space Beyond the Solar System

Takich dwóch jak oni, to nie ma ani jednego, ani trzech, ani nawet dziesięciu. Znany z hip-hopowej grupy Panacea Raw Poetic (prywatnie siostrzeniec Archie Sheppa, którego partie też znalazły się na tym albumie) po raz kolejny łączy siły z mistrzem beatów, działającym pod pseudonimem Damu The Fudgemunk. Ten pierwszy zdążył już przyzwyczaić nas do nieskrępowanej nawijki; z kolei drugi to znany popularyzator jazzowych podkładów. Osobno zdarzają im się naprawdę dobre płyty, ale razem to zupełnie inna jakość. Szczególnie na takiej płycie jak Space Beyond The Solar System, która zamiast wycyzelowanego, poddanego starannej obróbce produkcyjnej materiału zawiera dwugodzinny, improwizowany przelot. Raw Poetic nawija o tym, co akurat mu przyjdzie do głowy, a Damu The Fudgemunk tworzy ku temu odpowiednią, bazującą na swobodnej formule przestrzeń. Ta wypełniona jest czystym jazzem, więc w rozrachunku tak naprawdę trudno sklasyfikować ten krążek. Chyba że bazujemy na kryteriach jakościowych, to wtedy nie ma wątpliwości — to po prostu świetny album.

Şatellites – Şatellites

Wspaniale buja ten anatolijski rock z… Izraela. Jest to zdecydowanie jedno z moich największych, tegorocznych odkryć. Przepełnione psychodelą, ale też świeżością. Widać u muzyków otwartą głowę, bo nie boją się odgrywania znanych motywów na własny sposób. Przede wszystkim jednak prą do przodu. Głównie bawiąc nas świetną grą instrumentalną, a głos traktując jako dodatkowe narzędzie do stworzenia pożądanego klimatu. A nastrój jest iście bajkowy, bardzo egzotyczny, ale też (dzięki temu) niezwykle interesujący i wyjątkowy. Bardzo doceniam to, jak każdy z instrumentów znajduje tu swoje miejsce. Sekcja wprowadza w hipnozę, gitara bawi się naszą wyobraźnią, klawisze „zakwaszają” całość, a wokal dopowiada brakujące, subtelne szczegóły. Krautrock na miarę XXI, zróżnicowanego i czerpiącego garściami z różnych kultur wieku.

USO 9001 – Rhesus Albert

Pierwszy odsłuch i już mnie nie ma. Zanurzam się w muzyce i pozostaję pod falą dźwięku przez cały czas trwania płyty Rhesus Albert. Młodzi muzycy łącząc uliczny jazz z hip-hopem spod znaku Błota z podniosłymi solówkami i dźwiękowymi pasażami w stylu EABS i jeszcze większą, nazwijmy to specyficzną dla lokalnej sceny otwartością w zakresie formy, budują podwaliny pod własne brzmienie. Nie wiem, gdzie w przypadku takich wydawnictw przebiega granica pomiędzy jazzem a hip-hopem i chyba mnie to nie interesuje. Zwracam uwagę na jakość, a ta jest tu jedną z najwyższych, z jakich miałem do czynienia w tym roku. I to bez podziału na konkretną stylistykę, co w tym przypadku jest akurat tożsame z samym materiałem. Bierzcie butlę z tlenem i śmiało nurkujcie w poszukiwaniu istoty USO 9001. Nie będziecie zawiedzeni.

Viagra Boys – Cave World

Tu i ówdzie, w dyskusjach poświęconych zespołowi Viagra Boys, natykam się na tezę, że „kiedyś to było”, a teraz „to już nie to samo”. I fajnie, zgadzam się z tym. Z dopiskiem, że brzmieniowo grupa faktycznie skręciła w nieco inne rejony, za to pod względem songwritingu nadal prezentuje stany wysokie. Cave World wyróżnia się dużą zawartością kwasu zatopionego w tanecznych vibe’ach. Do tego z każdego utworu wypływa masa naturalnego luzu, tak jakby zespołowi nie zależało. I pewnie tak jest, z tym że tu chodzi o to, że grają swoje i nie chcą powtarzać stylu wypracowanego na pierwszej płycie. To jednak nadal stare, dobre Viagra Boys, bo mogą zmieniać brzmienie, bawić się dźwiękami, ale wytrawnego ucha nie oszukają. Jest w tym dokładnie ta sama energia, co poprzednio. I co z tego, że wytworzona z innych elementów, niż wcześniej? Nawet lepiej!

Vieux Farka Touré & Khruangbin – Ali 

Uwielbiam Khruangbin, ale prawdopodobnie trudno byłoby nie zgodzić się z tezą, że… ich nagrania są do siebie bardzo podobne. Nie musi to być od razu zarzut, bo idzie za tym w parze wysoka jakość nagrań i dzięki temu zespół nie ma na swoim koncie żadnej słabej, ani nawet średniej płyty. Za to na tak dobry zestaw piosenek, jak na Ali, musieliśmy czekać prawdopodobnie aż od debiutu. Wybitnie przyczynił się do tego Vieux Farka Touré, który na tej płycie zreinterpretował dorobek swojego ojca, Ali Farka Touré, znanego muzyka z Mali, który w swojej twórczości bogato czerpał z dorobku tradycyjnej muzyki tego regionu.  Vieux Farka Touré jest na tej płycie liderem, którego Khruangbin potrzebowało. Nie tyle dodał od siebie kilka nowych elementów, o ile wprowadził muzykę grupy na nowe tory. W dźwiękach więcej jest różnorodności, egzotyki, a dzięki temu poprawił się też ogólny poziom flow materiału. Mam nadzieję, że Ali nie będzie odosobnionym incydentem, a współpraca się zacieśni. Może tym razem nagrają już w pełni autorski materiał? Jestem pewien, że w tych dubowo-pustynnych dźwiękach tkwi naprawdę spory potencjał i że pomimo prezentowania bardzo wysokiej jakości, Ali go nie wyczerpuje.

VR SEX – Rough Dimension

Już sam nie wiem, który z projektów Deba DeMure’a lubię bardziej. Darkwave’owy, odwołujący się do mojego wewnętrznego gota, marzycielski Drab Majesty czy może psychodeliczny, a przy tym niestroniący od gitarowej agresji VR Sex? Parafrazując klasyka: „po co mam wybierać, najlepiej słuchać obu”. Tak, nie będę przesadnie kombinować w tej kwestii, ale jeśli Wy nie znacie tego mniej znanego z zespołów Deba, to czym prędzej musicie go nadrobić. Na początek możecie posłuchać choćby i Rough Dimension, czyli najnowszego albumu deathrockowego składu z obrzydliwego i pełnego zła Los Angeles. Czemu akurat takiego? DeMure nie patyczkuje się w tekstach co do tego, co dzieje się po zmroku w zaułkach Miasta Aniołów. Kreśli wizję miasta przegranych szans i straconych marzeń. Wtóruje temu wisielcze brzmienie, które dzięki naturalnym zdolnościom jego twórcy w dużym stopniu redefiniuje gatunek.

A oto playlista z wybranymi utworami opisanych powyżej: