Oni są wśród nas!
The Residents to grupa, na którą długo nie byłem gotowy. Za młodziaka byli dla mnie zbyt dziwni. Potem niby byłem na nich gotów, ale trochę bałem się zmierzyć z ich legendą. W końcu posłuchałem i okazali się być… ok. A potem, po jakimś czasie, wsiąkłem.

W gdańskim Drizzly Grizzly wśród publiki prawdopodobnie znajdowały się osoby z każdego, opisanego wyżej spektrum. Młodzi, którzy szukają czegoś więcej w muzyce, amatorzy dźwiękowych eksperymentów i ci, którzy słuchają The Residents od dekad. Myślę, że nikt nie wyszedł z koncertu zawiedziony.
Wiadomo, że pod maskami, chustami i całymi tymi przebraniami prawdopodobnie nie ostali się ludzie z pierwszego składu. To jednak nieważne. Liczy się idea: otwarta głowa, chęć kombinacji z formą, asłuchalne dla fanów popu aranżacje i scenografia. To wszystko było aż nad wyraz obecne w tym występie.

Na przód wysunięto gitarę, której partie mogły przypominać dokonania tak odległego brzmieniowo, za to równie otwartego na eksperyment Bucketheada. Granie po skali, liczne solówki, do tego morze efektów. Gitarze wtórowały zwichrowane partie klawiszowe i ochrypły głos wokalisty. I psychodeliczna perkusja, nie zapominajmy o rytmie!

Stawienie czoła legendzie okazało się nad wyraz przyjemnym doświadczeniem. I bez tego kontekstu, był to po prostu bardzo dobry, wręcz nieoczekiwanie dobry koncert.
Oni cały czas tu są i oby byli obecni przez kolejne dekady.