Rozterki nad tym, czy zespół powinien odgrywać daną płytę w ramach specjalnej trasy, o których wspominałem kilka dni temu na facebookopwym profilu w kontekście Paradise Lost i ich występu zawierającego cały materiał z Draconian Times prysły wczorajszego wieczoru tak gdzieś na wysokości drugiego utworu setlisty. Ale po kolei.
W gdańskim B90 przed Brytyjczykami wystąpiła nasza rodzima Sunnata. Zadania łatwego nie miała, bo tego dnia w klubie zameldowała się bardzo konkretna publika. Taka, która wiedziała dobrze, czego chce posłuchać; do tego miałem wrażenie, że w sporej części niechadzająca zbyt często na tego typu wydarzenia. W żadnym jednak wypadku nie byli to ludzie zamknięci na to, by poznać coś nowego, bo pod sceną w trakcie supportu znajdowała się naprawdę spora ich liczba. I sądząc po komentarzach zasłyszanych tu i ówdzie już po, a także okrzykach aprobaty w trakcie, warszawski skład im się spodobał. Nie zdziwiło mnie to, bo uważam, że zarówno z płyty, jak i „na żywo”, Sunnata jest po prostu świetna. Zespół potwierdził to także wczoraj, wprowadzając po raz kolejny grunge’owe i szamanistyczne elementy w nowe czasy, czerpiąc przy tym pełnymi garściami ze współczesnych trendów w doom i post metalu. Grupa postawiła na budowanie nastroju, ale też nie przynudzała, dając się w równym stopniu ponieść groove’owi własnych kompozycji. To był naprawdę bardzo dobry występ.

Wyczekiwane przeze mnie Paradise Lost, których Draconian Times oceniam tylko minimalnie niżej niż Icon, zaczęło nieco niemrawo. A może zaspał trochę techniczny, bo początek to była walka instrumentów o to, które z nich wieść będzie prym z ogłaszającym walkowera od początku głosem Nicka Holmesa. Na szczęście tak było tylko z początku, bo zaraz zrobiło się klarowniej, mniej klaustrofobicznie i bardziej… post-punkowo. Miło, że ten stylistyczny trop wybrzmiał wczoraj ze sceny, a głównym powodem takiego stanu rzeczy było znaczne wysunięcie do przodu basu. Generalnie stopień „odegrania” tego, co z płyty, oceniam na bardzo wierny oryginałowi i bas jako lider to jedna z niewielu różnic tego wieczoru. Nieoczekiwana i niepożądana to zmiana stała się zaskakująco sporym plusem; niestety gorzej zabrzmiał wokal. Nie powiem, żebym był zdziwiony, bo i w 2015 roku, gdy widziałem ich w tym samym miejscu, był to najsłabszy element koncertu. Najsłabszy, co nie znaczy, że słaby. Generalnie Holmes brzmiał dobrze, chociaż mógł być nieco lepiej nagłośniony, bo nie mając w gardle takiej siły rażenia, co w przeszłości (i na płytach), trudno było mu się przebić przez swoich bardziej hałaśliwych kolegów. Dziwiło mnie też nieco to, że pewne partie, te prostsze wydawałoby się, niemalże mówione, szły mu gorzej niż „zaśpiewy” i szczególnie w drugiej części setu (gdy już mieliśmy do czynienia z nowszymi utworami) partie „zachrypiałe”.

Pomijając jednak nierówny wokal, to cały zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Nie zabrakło pełnych pasji gitarowych solówek i budowania klimatu za pomocą wyraźnie zaznaczającej swą obecność sekcji. Były też, wypowiadane pełnym melancholii głosem, zabawne próby nawiązania kontaktu z publiką pomiędzy utworami, ale przede wszystkim było mięsko. Sam konkret z płyty, która też do bardzo konkretnych należy. Once Solemn zabrzmiało dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem: instrumenty pędziły na złamanie karku do przodu, nie patrząc na ofiary. Forever Failure potwierdził to, że jest metalowym hitem i to z kategorii tych totalnych. Yearn for Change zatopił nas w magmie z gitar, okładając jednocześnie po głowie perkusyjnymi przejściami, a Hands of Reason przytłoczył ciężarem jak walec. Wymieniać w ten sposób mógłbym praktycznie każdą z kompozycji zagranych z Draconian Times, bo wszystkie (oprócz wspomnianego nagłośnieniowego problemu w otwierającym Enchantment) zabrzmiały pierwszorzędnie. Do tego zagrane na bis, często wałkowane kiedyś przeze mnie w drodze do najgorszej z prac No Hope in Sight, przypomniało (bo udowadniać już tego nie muszą), że grupa ma w rękawie tak wiele współczesnych, równie genialnych kompozycji, że mogliby zagrać zaraz drugi koncert… Czego niestety nie zrobili, ale może o wzbudzeniu w nas niedosytu, byśmy tłumnie wrócili w przyszłym roku na występ z ich regularnej trasy, im chodziło? Jeśli tak, to im się udało.
Grać więc te klasyczne płyty, czy nie grać? Grać, słuchać i chodzić na koncerty im poświęcone, ale tylko jeśli zespół utrzymuje wysoką formę również i obecnie, a nie próbuje tylko przedstawić niepopartą niczym oprócz chęci projekcję siebie z przeszłości. W tym przypadku o tym drugim nie było mowy, bo Paradise Lost nadal przecież gra, wydaje płyty i koncertuje, prezentując (bardzo) wysoki poziom. O skoku na kasę nie było mowy, za to udało się przywołać ducha tamtych czasów. Draconian Times konkretnie.