100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #65 / Queen – A Night at the Opera (1975)

Odkładałem odsłuch tego albumu tak długo, jak mogłem. Wiem, że w komentarzach mnie zjecie, ale ja po prostu nie znoszę zespołu Queen. Tym razem jednak nie miałem wyboru i cóż, musiałem zapoznać się z ich, wydaną w 1975 roku, płytą pt. A Night at the Opera.

Czy znałem wcześniej?

Od razu zaznaczę, że nie chcę, by ten tekst był dissem na zespół Queen. Ja go po prostu (tylko lub aż) nie lubię i z tego też powodu nie słucham. Prosta sprawa, nic więcej się za tym nie kryje.

W żadnym wypadku nie jestem nastawiony anty, a moja niechęć nie ma jakiejś solidnej podstawy. Po prostu ich muzyka mi nie leży, źle mi się tego słucha i to na tyle, że faktycznie nieco cierpię, gdy słyszę dźwięki gitary Maya czy wokalu Mercury’ego.

Tak jest, odkąd tylko pamiętam i dzisiejszy odsłuch tego nie zmienił. Perspektyw na to, by w przyszłości w  tym względzie nastąpiła jakakolwiek modyfikacja, też nie ma.

Ogólne spostrzeżenia

Dobra stary, ale co ci tak nie pasuje w tym Queen?

Wszystko.

Usiadłem i porozbijałem sobie na czynniki pierwsze tę płytę. I stwierdziłem, że z jednej strony to po prostu nie lubię żadnego elementu z tych, które się tu pojawiają. A z drugiej… lubię każdy z nich. Tylko że nie w wykonaniu Queen.

Melodie? Proszę Was, są w nazwie tego bloga. To może gitarowe popisy? A przepraszam bardzo, uwielbiam, a niektóre solówki ze znanych hitów nawet obecnie zdarza mi się odgrywać za pomocą rekwizytu miotłowego. Syntezatorowe tło? Człowieku, znałem synthwave przed tym, gdy zaczął być modny i nieświeży (tak, jestem tak stary). To może stadionowość? O, dobry trop, tylko że jestem naczelnym fanem Jefferson Starship i Journey. Aha, to wtedy weźmy operowy wokal? Oj tak, tutaj już się tak łatwo nie wybronię, ale zaraz, zaraz… Kto ostatnio katował się piejcami w stylu Kinga Diamonda? To wiem, orkiestracje! Ano tak, tu stosunek mam mocno wybiórczy, ale bywa i tak, że wywołują ciarki ekscytacji. Także tak….

Nie wytłumaczę dlaczego, ale powyższe elementy (i wiele innych), które zazwyczaj mi podchodzą, w przypadku Queen nie działają tak, jak powinny. Bardzo, bardzo źle mi się tego słucha i za gorszy zespół uważam jedynie U2.

Pamiętajcie jednak, że to tylko moje zdanie. Do tego, jak widać wyżej, bez solidnych argumentów. Czasem jednak tak już jest i serca (oraz gustu) nie oszukasz.

Czy będę wracać?

BAWI WAS TO?!

Alternatywa

Najciekawsze jest to, że Queen to tak charakterystyczna grupa, że trudno znaleźć mi do nich alternatywę.

Nawet posiłkując się zewnętrznymi rekomendacjami w kwestii tego, co mogłoby być podobne, niewiele mogę wymyślić. Nie pasuje mi tu wcale Elton John, na pewno nie Bowie. Wspomniane przeze mnie projekty z nurtu AOR to jednak inna para kaloszy, a Kiss niby był popowym zespołem w rockowych szatach, ale to nadal nie to. Glamowość T. Rex opiera się na zupełnie innych podstawach, więc… nie wiem.