Listopad w Trójmieście stoi pod znakiem urodzin gdyńskiej Desdemony. Miejsca wyjątkowego, które czynnie przyczynia się, a raczej tworzy, obecną historię lokalnej sceny. Nie zliczę ilu i jak różnorodnych koncertów byłem tu świadkiem, ale to właśnie w podziemiach tej niepozornej kawiarni czuję się jak w domu. To tu odkrywam nowe, spotykam dobrze znane i mam okazję nadrobić dawno wyczekiwane. Desdemona to nie tylko miejsce, ale przede wszystkim społeczność. Tę tworzą ci, którzy mają chęci szukać nieco głębiej. Zanurzyć się w mniej widoczne rejony alternatywy.
Kto więc, jak nie bazujące na gitarowych dysonansach i wolnej formie lokalne Morze, mogłoby być lepszym kandydatem do tego, by uświetnić swoim koncertem podsumowanie 25 lat istnienia tej miejscówki? Trio dało naprawdę świetny, buzujący hałaśliwą i nie do końca okiełznaną energią koncert. Dzięki muzykom stateczność zderzała się z nieoczekiwanymi, mrocznymi zrywami dźwięków. Nazwa jak najbardziej zobowiązuje. I tak jak łatwo jest się w muzyce Morza zanurzyć, tak łatwo w niej przepaść. Ja przepadłem, koła ratunkowego nie wykorzystałem i nie żałuję.

Tropem repetycji i transu poszła też słupska formacja Titanic Sea Moon. Ich kompozycje były zdecydowanie bardziej rozbudowane i niespieszne względem poprzedników. Wciągały jednak w otchłań chyba jeszcze bardziej niż te autorstwa Morza. Miarowy rytm i nieliczne zmiany tempa sprzyjały temu, by zajrzeć tam, gdzie na co dzień nie spoglądamy. Co zobaczył każdy ze zgromadzonych pod sceną — to pozostanie tajemnicą. Może ciemność, a może jednak trochę światła? To zdawało się przebijać gdzieniegdzie z całego tego, w sumie przyjemnego dla ucha hałasu, tak umiłowanego przez grupę. I przez słuchaczy, co było aż nadto widoczne tego wieczoru.
