Podsumowanie 2024 roku / Ulubione płyty

Taka to już tradycja i ludzka natura, że lubimy zamykać pewne tematy w wieczku opisanym liczbą. Liczba ta dotyczy oczywiście dokładnego przedziału czasowego, zwanego rokiem. Niektórzy wybiegają myślami w przyszłość, tworząc podsumowania jeszcze przed zakończeniem danego okresu. Inni przybywają na tę imprezę spóźnieni, chcąc nabrać nieco dystansu do tego, co za nimi. Jak się pewnie domyślacie, publikując podsumowanie pod koniec lutego, sam zaliczam się do tej drugiej grupy. Czy robię to w tym momencie już bardziej dla siebie, czy też jednak dla Was — trudno mi rozstrzygnąć. Wychodzę jednak z założenia, że taka lista jest na tyle uniwersalna, że można do niej wrócić tak naprawdę w każdym momencie i nie trzeba się z nią przesadnie spieszyć. Szczególnie gdy tworzy się z zajawki, a nie z obowiązku.

Rok 2024 był dla mnie czasem, w którym starałem się ograniczać odsłuchy nowości, ale… to chyba było tylko takie założenie. W praktyce nie do końca tak to zadziałało, ale prawdą jest, że końcówka roku zainicjowała wprowadzenie teorii w praktykę. I ten trend zamierzam kontynuować i teraz. Nadal odkrywam, ale nie patrzę na rocznik, a bardziej na gatunki, osoby twórców czy całe trendy, które chciałem, a nie miałem nigdy czasu nadrobić. Wiem też, że pewnie za jakiś czas zza rogu wyskoczy mi świetna, pominięta przeze mnie płyta, która mogłaby się znaleźć w poniższym zestawieniu, ale… na ten moment jest ono kompletne. Albumy z poniższej listy towarzyszyły mi często i przy każdym powrocie odczuwam przyjemność z ich odsłuchu.

Zmieniam też nieco formułę w tym zakresie i zamiast rozbudowanych recenzji opisuję kilkuzdaniowo, dlaczego dana pozycja zagościła na dłużej w moich głośnikach. Nie traktowałbym więc tej listy jako „best of”, a tak jak w tytule — jako zbiór wydawnictw, do których wracałem najczęściej, bo najbardziej mi się spodobały. Na obiektywizm nie ma tu więc miejsca, jest za to szczera zajawka i liczona w setki godzin „praca” poświęcona na wyłuskanie poniższych perełek. Mam nadzieję, że spodobają się one i Wam.

Nie przedłużając — poniżej 21 różnorodnych, wartych odsłuchu pozycji z 2024 roku. Enjoy!

Aluk Todolo – Lux

Metale się do nich nie przyznają, a krautrockowcy… nie wiedzą, że ci w ogóle istnieją. Francuzi z Aluk Todolo w ogóle się tym jednak nie przejmują, bo grają swoje. Osobiście materiał z płyty Lux traktuję jako najbardziej rozwiniętą formę przyjętej przez nich formuły. Transowe, gęste granie obleczone w czarny jak smoła klimat. Łatwo przepaść w tych mrocznych dźwiękach, bo odsłuch tego materiału jest po prostu, najzwyczajniej w świecie, bardzo przyjemnym doświadczeniem.

Buñuel – Mansuetude

Zasmuciło mnie to, że Oxbow zakończyło działalność, ale druga z grup Eugene S. Robinsona, tworzona z włoskimi muzykami Buñuel, na swojej ostatniej płycie rozwinęła tak bardzo skrzydła, że żal jest już jakby nieco mniejszy. Nie spodziewajcie się jednak hałaśliwego noise noir, uprawianego przez pierwszą z wymienionych grup. Na Mansuetude jest równie hałaśliwie, ale tu, zamiast dostać garniak na start, zostajemy po prostu zdzieleni metalową dwururką i sprowadzeni do parteru. I tak sobie leżymy w tym syfie, śmieciach i kałuży pełnej krwi oraz innych fizjologicznych płynów. Buñuel lubuje się w takich historiach i takiej otoczce. I trzeba przyznać, że pięknie im to wychodzi. 

Chat Pile – Cool World

To płyta, do której paradoksalnie dość długo musiałem się przekonywać. Nie do końca wiem, czy chodziło o to, że z jednej strony wszystkie te hałaśliwe motywy, z których stworzone jest Cool World są mi już właściwie dobrze znane, czy raczej o to, że zespół w tak dziwny sposób je ze sobą poskładał. Prawdopodobnie jedno i drugie. Jednak w pewnym momencie po prostu „klikło” i oba te „zarzuty” stały się tym, co zaczęło przyciągać mnie do tego brudnego, zapomnianego przez bogów i ludzi świata, o którym to Chat Pile rozpowiada we wszystkich swoich historiach. Zespół osobny, bardzo świadomy i niezwykle uzależniający. 

Crypt Sermon – The Stygian Rose

W kategorii totalnego sera, czyli muzyki ociekającej kiczem, ale jednocześnie zagranej z klasą i melodyjnie, Crypt Sermon i jego The Stygian Rose wygrywa i wyprzedza rywali o kilka długości. Wszystkie te melodyjne heavy hymny w refrenach i patos wylewający się z głośników powodują, że znów (a może po raz pierwszy?) jestem dzieciakiem fantazjującym o przygodach w fantastycznych krainach. Oprócz opisanego wyżej efektu „The Stygian Rose” jest też dowodem na to, że nawet coś spoza bańki zwyczajowych zainteresowań może wciągnąć tak, że człowiekowi pozostaje po prostu pogodzić się z tym, że ma jeszcze wiele (o sobie) do odkrycia. 

Czechoslovakia – Sunny & Loud

Najlepsza z trzeciego (tak bym to podzielił), melodyjno-melancholijno-luzackiego (tak bym go nazwał) wcielenia trójmiejskiej Czechoslovaki płyta. Zespół wzbił się tu na wyżyny przebojowego, nasączonego latami 90., a przy tym świeżego, ciekawie zaaranżowanego grania. Sunny & Loud to jeden z tych albumów, który gdy się kończy, to od razu chce się go odpalić ponownie. Jest w takim samym stopniu niezobowiązujący, co uzależniający. I diabelnie poprawia humor, świadomie bawiąc się nostalgią słuchacza. Dajcie mu szansę, jeśli lubicie indie gitarowe granie z końcówki poprzedniego wieku. W takim kontekście to po prostu klasyk.

DIIV – Frog in Boiling Water

Zespół dysponujący naprawdę dużą fanbazą właściwie dopiero na tej płycie przekonuje mnie w pełni — od deski do deski. Nie bijcie, ja bardzo ich lubię, ale mam wrażenie, że Frog in Boiling Water to ich najbardziej dojrzały materiał. Dojrzały, nie znaczy nudny. Chodzi o to, że muzycy DIIV tym razem tak dobrze rozłożyli akcenty, że cytując klasyka: to płyta zarówno do tańca, jak i do różańca. Do tego w poszczególnych kompozycjach poukrywano mnóstwo dźwiękowych smaczków, przez co przy kolejnych odsłuchach oprócz zwartego, oniryczno-melancholijnego klimatu, można znaleźć tu i ówdzie rzeczy, które tylko podbijają wartość tego wydawnictwa. Tak powinien brzmieć shoegaze. Znaczy się jak, pytacie? Autorsko. 

Dola – Tabernakulum

Smolisty i czarci debiut tej grupy to dla mnie absolut. Potem była płyta numer dwa, nieco inna, bardziej przestrzenna, ale też dająca sporą satysfakcję. Mam wrażenie, że Tabernakulum to połączenie jednego z drugim: ambientowe tło walczy tu o uwagę z naprawdę ciężkim gruzem, a areną do tego jest mały, ciemny pokój gdzieś w głębi naszej jaźni. Zespół dodał do tego wątek jazzowy, idealnie spajający oba te wątki, pozostając przy tym przy rozbudowanej, bogatej w dźwięki narrację. W tym kontekście na Tabernakulum Dola prezentuje psychodelę absolutną, przesuwając granice (stylistyczne i poznawcze) każdego z gatunków, który bierze na warsztat.

Dom Zły – Ku Pogrzebaniu Serc

Serce na dłoni? Raczej flaki na kolanach. I nie, nie chodzi tylko o bardzo dużą intensywność muzyki granej przez Dom Zły. Chodzi też, a może nawet przede wszystkim, o ciężar emocjonalny samego materiału. Przeszywające, ale bardzo celne i na swój sposób… poetyckie, a przy tym dotykające osobistych tematów teksty, świetnie współgrają z ekstremalnym brzmieniem grupy. Na Ku pogrzebaniu serc znajdziemy dodatkowo kilka zaskoczeń w postaci, przynajmniej ja tak to słyszę, niemalże zimnofalowych partii gitar. Tak czy siak, jest w tym metalu sporo punka — czuć to w dynamice, bezpośredniości i w pełni kontrolowanym, ale jednak wyraźnym aranżacyjnym, pozytywnym chaosie.

Faraway – Faraway

W tym przypadku pozwolę sobie na przeklejenie krótkiego fragmentu recenzji tejże płyty:

(…) Grupa ta, tworzona przez młodych ludzi, rozwija nowofalową estetykę w wersji znanej nad Wisłą, zarówno odwołując się do klasyki, jak i poszerzając nieco ramy gatunku. Znajdziemy tu więc sporo leciwego punka, szczególnie w kontekście krzykliwego wokalu, ale przyobleczonego w piosenki w mniej standardowym rozumieniu tej formy. Zespół stawia raczej na dźwiękowe impresje, przepełnione saksofonowymi plamami, dubowym pulsem i czymś jeszcze. Tym ostatnim elementem jest mocno psychodeliczna, a może raczej kosmiczna otoczka. (…)

Cały tekst znajdziecie TUTAJ.

Graphic Nature – Who Are You When No One Is Watching?

O tej płycie też co nieco udało mi się napisać:

“(…) Graphic Nature na swojej drugiej płycie stawia głównie na agresję. Proste, ale nie prostackie, nu metalowe ciosy. Zawrotne tempo łamane jest elektronicznymi wygibańcami, a intensywność pozostaje ciągle na tym samym, bardzo wysokim poziomie. Melodyjność jest umowna, ja ją czuję, ale to nie są piosenki, które da się zanucić na imprezie ku czci nu metalu. Czuć tu futuryzm. Czuć wkurwienie. Nie czuć odcinania kuponów.

Nagromadzenie hałasu jest spore, czemu dopomaga zarówno gitarowy ciężar, jak i wokalny wyziew. Przerwy w krzyku dają tylko lekki oddech przed kolejnymi, napędzanymi złością frazami. Gitary tną jak szalone, DJ skreczuje tak, że aż polichlorki winyli lecą, a efektem tego ultra energetyczna, ciężka jak codzienny żywot Polaka na dorobku dawka dźwięków.”

Całego tekstu w końcu na stronę nie wrzuciłem, ale pewnie w końcu to zrobię. Jak się uda, to podlinkuję!

Gurriers – Come and See

W Dublinie nigdy nie byłem, ale mam wrażenie, jakbym dobrze znał to miejsce. Wyczuwam istnienie tam dwóch, stale walczących ze sobą muzycznych frakcji. Tę przepełnioną melancholią, wspominającą czasy minione i stęsknioną lepszego jutra. Druga z nich kipi agresją, niezgodą na otaczającą rzeczywistość i próbującą o to lepsze jutro (aktywnie) zawalczyć. Przynależność do jednej z nich nie wyklucza członkostwa w drugiej i obie obecne są na debiucie Gurriers. Składu, który z jednej strony idzie ścieżkami dobrze wydeptanymi m.in. przez Fontaines D.C., a z drugiej — już na tym wczesnym etapie poszukuje własnej, autorskiej drogi. Nie idąc przy tym na skróty. Napędzany żarem, posępny post-punk z noise rockowymi naleciałościami brzmi w ich wykonaniu i klasycznie i nowocześnie. W tym gatunku w zeszłym roku nie było lepszej płyty od Come and See.

Hizbut Jámm – Hizbut Jámm

Czerpanie z egzotyki stało się swego rodzaju modą, ale nie każdy potrafi robić to dobrze. Raphael Roginski jest jedną z postaci, które odnajdują się w tym nad wyraz dobrze, czego efektem jest właśnie opisywana Hizbut Jámm. Płyta grupy, w której oprócz dwóch polskich muzyków (na perkusji Paweł Szpura) mamy też dwóch afrykańskich instrumentalistów, a jeden z nich udziela się wokalnie (Mamadou Ba, bo to o nim mowa oraz Noums Dembele). Efekt w praktyce odpowiada teorii: to amalgamat złożony tak samo z elementów charakterystycznych dla polskiej, gitarowej alternatywy, jak i właśnie dźwięków kojarzących się z Afryką. I jest to synteza niemalże idealna — nie dość, że całość ma otwartą, niepiosenkową formę, to jeszcze bogactwo i techniczny poziom artystów powoduje, że z każdym odsłuchem Hizbut Jámm zyskuje dodatkowe punkty. Najważniejsze jednak, że nie jest to stricte artystyczny album, a po prostu kawał dobrej, wciągającej i wielokulturowej muzyki. 

Holiday Sidewinder – The Last Resort

Moje umiejętności opisywania muzyki kończą się na popie. Próbować jednak trzeba. W kategorii ciepełka płynącego z głośników Holiday Sidewinder wysuwa się na mocne prowadzenie. The Last Resort brzmi jak płyta wydobyta z kapsuły zakopanej w latach 80. gdzieś na słonecznej plaży na Karaibach. To bardzo przebojowy, w dużej mierze oparty na brzmieniu syntezatorów i gitary, ultrataneczny materiał. Tu i ówdzie romansujący z funkiem, reggae, ale przede wszystkim łaknący promieni słonecznych. W takim blasku aż chce się wypocząć, bowiem całość jest naprawdę wysmakowana. Dźwiękowa definicja beztroskiego czasu spędzonego w tropikach.

Javva – Pícaros

Ta płyta to prawdziwa perełka polskiej alternatywy. Z jednej strony tożsama z tym, co się dzieje na rodzimej scenie, a z drugiej rzecz totalnie osobna. Zazwyczaj w przypadku polskich zespołów mówi się o inspiracjach egzotycznymi brzmieniami. Te czasem lepiej, a czasem gorzej wpasowują się w brzmienie danej grupy. Tu jednak mamy do czynienia z pomysłem oryginalnym, na papierze karkołomnym, a jednak działającym idealnie. Post-hardcore, noise rock, dance-punk — to podstawa. Podstawa zręcznie spięta egzotyczną, ambitną w swej formie rytmiką (dwie perkusje), która powoduje prawdziwą mutację. I tak powstaje Javva. Zamiast kolejnego, bardzo energetycznego, ale jednak odtwórczego gitarowego albumu opatrzonego etykietką „polski niezal”, otrzymujemy nasączoną wielokulturowością mozaikę dźwięków, która śmiało może podbijać świat. Nie tylko ten polski. Nie przesadzam.

Jessica Pratt – Here in the Pitch

Nie samym hałasem człowiek żyje. Co prawda i ten daje wyciszenie, ale chyba nie aż takie, jak twórczość Jessici Pratt. Artystka ta mocno inspiruje się klasyką folku w postaci Nicka Drake’a i to jego duch unosi się wyraźnie nad Here in the Pitch. Płyta ta naprawdę brzmi jak wydawnictwo z epoki, a to tylko jedna z jej zalet. Materiał zaskakuje przede wszystkim niezwykłą aurą intymności, a podczas jego odsłuchu naprawdę trudno jest nie wsiąknąć w krainę wykreowaną przez Pratt. Ta nie boi się też modyfikować podstaw gatunkowych, wrzucając do stylistycznego kotła motywy co prawda dobrze już znane, ale niekoniecznie kojarzące się z folkiem. Rytmy bossanovy, słoneczne noir i psychodela rodem z Czarnej Chaty. Takie dobra i wiele więcej kryje w sobie Here in the Pitch.

Jim E. Brown – Shame

Dziewiętnastoletni muzyczny geniusz czy raczej cierpiący na depresję alkoholik? A może zmyślny aktor, który pokazuje nam tylko to, co chcemy zobaczyć? Trudno stwierdzić na pewno. Jim E. Brown to zagadka: tak samo jak rozśmiesza, tak samo niepokoi, a na domiar złego jeszcze potrafi chwycić za serce i wywołać autentyczny smutek. Muzycznie prezentuje coś na styku Ariel Pinkowego hypnagogic popu, łącząc go z typowo brytyjskimi, gitarowymi naleciałościami i estetyką… rodzimych Wczasów. Proste podkłady, chwytające, do bólu prawdziwe, choć pokryte inteligentnym dowcipem, a przy tym nieskomplikowane teksty zrobiły mi dziurę w sercu jak nic innego na tej liście. Kocham Cię Jim, nie pij tyle, zacznij o siebie dbać — chciałoby się powiedzieć. Tylko czy wtedy chcielibyśmy Cię słuchać?

Múr – Múr

Ten koleś bierze keytar, ten koleś bierze keytar… Czy jakoś tak. Rozsadziło mi mózg to, że parająca się ekstremalnym metalem grupa bez uśmieszku używa tego instrumentu na koncercie (udało mi się ją zobaczyć podczas zeszłorocznego Mystic Festivalu). I tyle, zostałem kupiony. Nie wiem, czy ortodoksi odżegnują Múr od czci, ale trochę się domyślam. W każdym razie dla mnie debiut islandzkiego zespołu brzmi jak porządne wywietrzenie zgniłej od dłuższego czasu piwnicy. I to tej z napisem post-metal. Múr, zamiast skupiać się na cyzelowaniu dźwięku i budowaniu misternej narracji, by w finale dosięgnąć absolutu (ile można!), przez cały czas gra tak samo interesująco, niesztampowo i… przebojowo. Progresywny, nasiąknięty sludge’em metal z klawiszami? A można, jak najbardziej, jeszcze jak!

Oranssi Pazuzu – Muuntautuja

Z Muuntautuja sprawa jest o tyle prosta, że Oranssi Pazuzu praktycznie od początku dobrze wiedziało, jaki efekt chce osiągnąć. I z każdą płytą zespół przybliżał się do realizacji tego celu. Tym razem udało mu się to w pełni. Muuntautuja zawiera materiał wielowymiarowy, utkany z wielu poukrywanych tu i ówdzie dźwięków, w dodatku posiadający niesamowity, surrealistyczny klimat. Opowiadając przy tym konkretną, łasą na interpretacje słuchaczy historię. Ta ma w moim odczuciu twist: niby to znowu opowieść o człowieku wyruszającym na podbój kosmosu, ale zamiast kolorowych barw, nowych światów i doznań trafiamy w sam środek czarnej, pochłaniającej umysł i ciało dziury. Bogiem jest nicość, a my byliśmy, jesteśmy i pozostaniemy sami. Czuć to w każdej sekundzie tego materiału, a jak udało się Finom tego dokonać? Mam swoje podejrzenia, ale bez twardych dowodów.

Sea Saw – Surf Simulation

Fragment pełniejszej recenzji (ta TUTAJ) poniżej:

„(…) Album ten to podsumowanie tego, co działo się u Sea Saw chwilę po wydaniu debiutu. (…) Opisywana dziś następczyni to pójście w stronę kontrolowanego, podszytego nerwem, ale też wpadającego w ucho grania. Takiego, które ładnie zazębia się z lokalnymi wątkami (syntezatorowe podkłady mogą budzić skojarzenia z tym, co wyczyniają Żurawie), jak i tym, co wybrzmiewa ostatnio w głośnikach tzw. polskiego niezalu (chociażby katalog Wytwórni Tematy, w którym to Sea Saw wydało Surf Simulation).

Dodajcie do tego jeszcze jeden, bardzo ważny pierwiastek, czyli trójmiejską lekkość, by nie powiedzieć wolność w sferze samych aranżacji. Zespół gra piosenki: melodyjne, choć głośne utwory. Jednocześnie są to kompozycje, w których czuć sporo przestrzeni i w których muzycy nie skupiają się na odbębnieniu standardowego układu zwrotka — refren — zwrotka. Dzieje się w nich dużo, a z każdym odsłuchem można znaleźć na Surf Simulation coś nowego. (…)”

The Smashing Pumpkins – Aghori Mhori Mei

Fani, a może też i fanatycy zespołu, śmiało mogą podnieść głowę i bez wstydu wykrzyknąć: The Smashing Pumpkins nagrało świetną płytę! Na gitarową odsłonę Corgana i spółki czekał chyba każdy i wreszcie dostajemy zestaw naprawdę udanych, ciekawych aranżacyjnie, a przy tym przebojowych, odpowiednio przesterowanych alt-rockowych hymnów. Takich, które nawiązują dialog z klasycznymi dokonaniami grupy, ale bez zbędnego odtwarzania tego, co było. I co najważniejsze — nie muszą się przy tym niczego wstydzić. The Smashing Pumpkins zawsze chciało być zespołem stadionowym i na Aghori mhori mei takim też zostaje. Są więc porywające refreny, szalone solówki, ale jest też skupienie na clue — samych piosenkach. Motywacja nie umniejsza więc nic w kontekście jakości płyty. Zresztą zespół stara się jak może, ale takim gruzem i tak stadionów w 2024 roku nie zwojuje. I… chyba też o tym wie. Marzenia pozostaną więc marzeniami, my zadowoleni, a hale wypełnione fanami gitarowej klasyki (tak, lata 90. to już klasyka) też przecież są ok!

Toadliquor – Back in the Hole

Back in the Hole traktuję niemalże jako debiut, bo Toadliquor to zespół totalnie mi nieznany, a ich pierwsza płyta została wydana w roku, w którym ja dzielnie maszerowałem każdego ranka do przedszkola. Także na czysto, bez nostalgii i oczekiwań stwierdzam, że „Back in the Hole” jest po prostu albumem znakomitym. Nikt na nim koła na nowo nie wymyśla, co to, to nie, ale imponuje zestaw elementów składowych. Wolne jak leniwiec riffy, perkusyjne głazy spadające na głowę, czarce wyziewy wydobywane z paszczy. Do tego masa nawiązań do klasyki doom metalu (kto nie słyszy tu ducha Black Sabbath ten trąba) i zabaw ze słuchaczem na zasadzie grania szybko-wolno, Back in the Hole stanowi pod tym względem połączenie idealne. I ten klimat: to nie nastrój zagrożenia, ale powolnych, wymierzanych z satysfakcją, bardzo brutalnych tortur. W piekle? Nie no, piekła nie ma, piekło to my mamy tu — na Ziemi.