Czwarty raz na Fonomo (2021, 2022, 2023). Rok temu mnie tam zabrakło, ale pomimo tego wysiadając na bydgoskim dworcu, miałem wrażenie, że wracam w rodzinne strony. Oczywiście symbolicznie, ale mimo wszystko to uczucie towarzyszyło mi właściwie przez cały pobyt w mieście. Z racji tego, że przyjechałem w piątek po południu, to skupiłem się na odsłonie koncertowej festiwalu. Ta, przypominam, zakłada po dwa koncerty w piątek i sobotę w Miejskim Centrum Kultury, a po nich dwa (także w oba dni) w legendarnym klubie Mózg. W sumie więc poniżej opisuję osiem różnych (i różnorodnych występów), których łączy przede wszystkim to, w jaki sposób będący na scenie artyści podchodzą do swojej twórczości. Zdradzę tylko, że całościowo, a co to dokładnie oznacza… Przekonacie się, zapoznając się z poniższą relacją.

To już drugie moje spotkanie z Thaw w tym roku. I mam wrażenie, że w tym krótkim okresie byłem świadkiem koncertów dwóch zupełnie różnych zespołów o tej samej nazwie. Bydgoski występ Thaw wprowadził mnie w ospały trans. Tak, flegmatyczność zastąpiła wyczuwalną na poprzednim spotkaniu z grupą chęć dociśnięcia dźwiękiem słuchacza. Nadal było głośno, bardzo głośno, ale muzycy skupili się na wolnych, ślamazarnych wręcz tempach i dzięki temu udało im się wytworzyć specyficzny, bo zahaczający o rejestry koszmarnej drzemki klimat. Przyczyniły się do tego światła: migające miarowo, tak samo oświetlające i podkreślające sylwetki postaci znajdujących się na scenie, jak i chowające je w cieniu. Tak jakby grupa chciała pozostać niedostępna, nadawać z innego, kipiącego od emocji i hałasu wymiaru. Pomimo świadomego użycia dość konkretnych przymiotników do opisu tego koncertu, jego powolności, ale też posągowej statyczności, w żadnym stopniu nie postrzegam tego jako wady. Samoświadomość Thaw pozwoliła bowiem na to, by za pomocą takich właśnie środków stworzyć prawdziwy spektakl. Oglądało się to jak film w spowolnionym tempie z podkręconą na maksimum głośnością. Transowość przybrała tu więc formę tożsamą z uważnością. Kto podołał temu niełatwemu wyzwaniu i wszedł w świat zespołu, ten na pewno wyszedł z jej występu zadowolony.

Bohaterów występu Drew McDowalla było tak naprawdę dwóch. Oprócz Drew równie ważną postacią okazał się utalentowany i uznany Pedro Maia, odpowiadający za stronę wizualną koncertu. Dźwięk i obraz osiągnęły w tym wypadku pełną symbiozę. Dość monotonna, podlana psychodelą, a przy tym niezwykle transowa elektronika w wykonaniu McDowalla hipnotyzowała i pochłaniała w całości dzięki intensywności wyświetlanych za artystą fraktali i pastelowych kolorów. Ta kooperacja pozwoliła dotrzeć zgromadzonym pod sceną do samego wnętrza i istoty muzyki artysty. Przy tym nie wymagało to wcale dużej koncentracji czy skupienia. Pokryte rdzą i mieniące się jaskrawymi kolorami obrazy uwypukliły bowiem dualizm twórczości McDowalla. Pomimo jej chropowatości ta zawiera w sobie naprawdę dużo ducha, a jej odhumanizowanie okazało się pozorne. Pod tą wierzchnią warstwą kryło się naprawdę mnóstwo emocji.

Jestem bardziej niż pewien, że to Sturle Dagsland był w tym roku autorem występu z kategorii tych, które najbardziej podzieliły publikę. W każdym razie Norweg z pewnością nie pozostawił nikogo obojętnym na swój performance. Modelowe ADHD przekuł w występ intrygujący i zjawiskowy dla jednych, a jednocześnie nieznośny i przekombinowany dla drugich. W tym wypadku nie będę szukać złotego środka, bo po prostu sam zaliczam się do pierwszej z grup. Brzmiało to jak Devendra Banhart zmieszany z Björk i folkową muzyką skandynawską na dopalaczach nieznanego pochodzenia. Wokalnie Sturle płynnie przechodził od rapu przez czysty śpiew aż po krzyk, wrzucając pomiędzy trudne do opisania dźwięki gębowe w postaci bulgotu, warczenia czy pisku. Muzycznie z kolei freak folk mieszał z muzyką taneczną, ale rodowód całości wskazywał raczej na twinpeaksową Czarną Chatę. W ogóle był to występ na wskroś eurowizyjny w kategoriach ekspresji scenicznej, ale też eklektyzmu wykonawczego i dobranych przez artystę środków wyrazu. Ciężar całości nie pozwoliłby artyście jednak na to, by startować we wspomnianym konkursie, ale może to i dobrze. Najważniejsze dla mnie było jednak to, że nie była to sztuka dla sztuki. Kompozycje miały konkretne ramy i były naprawdę przemyślane w zakresie struktury oraz formy. I choć ta ostatnia mogła przerażać, to mnie poraziła. W jak najbardziej pozytywny sposób.

Był to trzeci występ grupy Ciśnienie, jakiego byłem świadkiem i zdecydowanie z nich wszystkich najlepszy. Zamiast Swansowego męczenia buły podkręcaniem głośności i cyzelowaniem motywów, grupa postawiła na grooviaste, hałaśliwo jazzowe granie. Może nawet z deka progresywne, co nie umniejsza jej w żaden sposób. Przyczyniło się do tego przede wszystkim bardzo przejrzyste i selektywne nagłośnienie. Wreszcie było słychać każdy instrument, dzięki czemu całość zyskała całkiem… taneczny posmak. I tak jako umiarkowany sceptyk (bo z płyt lubię, co jest o tyle ciekawe, że i te nagrywane są przecież w formule live) z przyjemnością dosłuchałem koncertu do końca. Porwała mnie intensywność i pomysł grupy na to, jak pożenić dość trudny i ciężki nastrój z całkiem sporą przystępnością i melodyjnością. Oczywiście nadal to ciemność dominowała nad resztą palety kolorów, ale okazjonalne przebłyski jaśniejszych odcieni zdecydowanie przysłużyły się temu koncertowi.

Jeszcze przed rozpoczęciem koncertu Hümy Utku moją uwagę zwróciły podwieszane z sufitu, przezroczyste zasłony i bardzo ascetyczna stacja instrumentalna usadowiona centralnie na środku sceny. Tak, drugi dzień Fonomo miał bardziej podkreślić związek festiwalu ze sztukami wizualnymi. Spokojnie jednak, w przypadku Hümy część estetyczna nie przyćmiła wspaniałego występu i muzyki. Artystka zaprezentowała imersyjny set, w którym głębokie synthowe pasaże zazębiały się niemalże idealnie z hałaśliwymi, mającymi drone’owy rodowód dźwiękami. Czasem brzmiało to jak podkłady do b-klasowych horrorów lat 80., innym razem jak egzotyczna, elektroniczna muzyka przyszłości. Prawdziwą ozdobą był jednak wokal Utku, która przetwarzała go na chyba wszelkie możliwe sposoby i widać, a także słychać było, że jest mistrzynią przemiany głosu w pełnoprawny instrument. Wyśmienity, bardzo gęsty pod względem klimatu i zawartości koncert.

Amnesia Scanner & Freeka Tet: S.L.O.T.H., czyli kooperacja dwóch zwichrowanych światów — muzycznego i wizualnego — przyniosła efekt w postaci najintensywniejszego występu spośród wszystkich, które można było zobaczyć w tym roku w Bydgoszczy na Fonomo. Przeciążenie sensoryczne to jeden z tematów, jakim zajmuje się duet Amnesia Scanner i miałem wrażenie, że to ten właśnie element zdominował sobotni wieczór w MCKu. Zanim jednak podążę tym tropem, to muszę pochwalić samą oprawę. Skąpani w mroku i dymie, stojący przed ekranem pulsującym z idealnie zgranymi do dźwięków, do tego trudnymi do opisania, a czasem i przyswojenia obrazami nadawali do nas jakby z innego wymiaru. Dużo agresji, buntu i niezależności dało się wyczuć w tej muzyce. Ta zresztą rozwijała się z początku niespiesznie, niemrawo nawet, by w pewnym momencie zupełnie osaczyć słuchacza i zbombardować go dźwiękiem. Występ ten miał w sobie coś z intensywności grup grindcore’owych, na co składały się szybkość beatów, poziom przetworzenia elektroniki czy konfrontacyjny charakter całości. I tu dochodzę do sedna — noszące znamiona ekstremalnej muzyki gitarowej koncerty trwają zazwyczaj krótko. W myśl zasady, że mają to być ciosy mocne, a nokaut szybki. W tym wypadku było inaczej, występ trwał naprawdę długo i przyznam, że poczułem się w pewnym momencie znużony. Taneczny i połamany rytmicznie rave zaczął niebezpiecznie przypominać złą fazę, a zjazd podbijało nieznośne natężenie wtórującego muzyce światła. Może to starość, może tak miało być, ale wraz z końcem koncertu poczułem lekką ulgę.

Set Mózgowy rozpoczął się od występu Piernikowskiego. Ale czy z nim na pokładzie? Dobra, to słaby żart, ale żywo powtarzany przez naprawdę sporą część publiki. A to wszystko dlatego, że ściana dymu (ten dostał się dosłownie do każdego zakamarka klubu) zupełnie przesłaniająca scenę w połączeniu z instrumentalnym charakterem tego występu spowodował, że samego Piernikowskiego w ogóle nie było widać. Oczywiście trwał na posterunku, ale czuć było jego wycofanie — także mentalne. Może to taki etap, potrzeba artystyczna, ale mimo wszystko wielka szkoda, że artysta nie wykorzystał swojego największego atutu, czyli głosu wypowiadającego (dziś już kultowe) konkretne frazy. Bo to był dobry koncert, pełen klimatycznej i połamanej elektroniki, ale niestety bez oznak wyjątkowości, do jakiej przyzwyczaił nas Piernikowski.

Na pożegnanie z festiwalem dostaliśmy coś w rodzaju after party, którego autorem był Krenz. Drill mieszał się z setem nieco przystępniejszym, klubowym, a ozdobą całości były dość nieoczekiwane mash-upy złożone z tych większych i mniejszych polskich hitów. Przyznam, że przez to strasznie wkręcił mi się później utwór Załoga G Hurtu, a i zatęskniłem za latami beztroski z Explosion Kalwi i Remi na głośnikach. Z mojej strony to byłoby chyba tyle. Na pewno ten, kto miał jeszcze siły i lubi taneczną, a przy tym dość eklektyczną oraz noszącą znamiona ADHD muzykę miał niezłą okazję do tego, by się na koniec Fonomo nieźle wybawić. Ja swoje koncerty edycji już przeżyłem (Sturle Dagsland, Drew McDowall i Hüma Utku), więc niespecjalnie odczuwałem potrzebę do kolejnych pląsów.

Z Bydgoszczy wyjechałem zrelaksowany i usatysfakcjonowany. Jadąc nieco w ciemno, bowiem znałem jedynie część ze znajdujących się w tegorocznym line-upie artystów, do domu wróciłem z masą świeżych odkryć. Bardzo doceniam to, że w kryzysowym dla branży momencie, przy ciągle rosnących kosztach organizacji koncertów i malejącej publice na tychże, organizatorzy trzymają się obranego kierunku i stawiają na multidyscyplinarny charakter koncertów. Tak samo ważny jest dla nich dźwięk, jak i sama oprawa występów. To pogłębia odbiór muzyczny, ale też uczy publiki tego, że występy nie są tylko zwykłym odsłuchem, a konkretnym wydarzeniem. Zresztą dopełnieniem tego są pokazy filmowe, w tym roku naprawdę interesujące oraz inne wydarzenia festiwalowe, które czekały na chętnych, mających ochotę poszerzyć swój sposób patrzenia na obraz, muzykę czy szerzej — sztukę.

