Siódma edycja SpaceFest za nami. Coroczne święto psychodelicznej muzyki przeniosło się w tym roku z klubu Żak do stoczniowych hal B90. Porównań do poprzednich lat nie będzie, ponieważ dla mnie był to debiut na tej imprezie. Nie wiem jednak, czy są potrzebne, bo mam wrażenie, że SpaceFest wkroczyło w nowy etap. Zarówno poziom artystyczny, jak i organizacyjny stały na wysokim poziomie, a do ideału zabrakło niewiele. Niedociągnięcia nie są jednak na tyle wyraźne, by zamazać obraz całej imprezy, która swoją oryginalnością i pomysłowością zdecydowanie wyróżnia się na polskiej scenie festiwalowej.
Oprócz występów 10 artystów na głównej scenie klubu podczas dwóch dni trwania imprezy, publiczność mogła trafić także na pokaz naprawdę mocno odjechanych filmów z archiwów VHS Hell, obejrzeć dokument Gimme Danger Jima Jarmuscha o zespole The Stooges, a także potańczyć do setów DJskich. Za konsoletą dwa razy stanął Dr. Switchoff, a raz ekipa z New Candys, która została w Gdańsku także drugiego dnia festiwalu. Poza tym nie było problemów z jedzeniem (rzecz, która trochę przeszkadzała na Soundrive), a najeść się można było nie wychodząc z samego klubu. I za wszystko powyższe należy się duży plus. To, co rozwiązano w trochę gorszy sposób, to sam czas oczekiwania na poszczególne zespoły. Rozpiska była przejrzysta, grupy wchodziły na scenę punktualnie i w tej kwestii nie było się do czego przyczepić. Sztywno ułożony timetable zaczął przeszkadzać w momencie, w którym dany skład nie wykorzystał w pełni, przeznaczonego na swój set, czasu. Przez to dochodziło do dość częstych sytuacji, gdzie przerwy między koncertami wynosiły po 40 minut. Nic by się nie stało, gdyby to była jedna, długa przerwa w ciągu dnia. Było ich jednak więcej. Szczególnie było to odczuwalne po koncercie Pure Phase Ensemble, o którym rozpiszę się trochę więcej poniżej, gdzie na kolejną grupę musieliśmy czekać około 50 minut. Iść do domu, czekać? W sumie można było zaoszczędzić sporo czasu, ale tracimy też możliwość przeżycia kolejnego koncertu. Ja zostałem, ale zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia, publika pod koniec bardzo się przerzedziła i widać było pewne znudzenie pomiędzy występami. Mam jednak pewną teorię: otóż po przeniesieniu do B90 nic nie stoi na przeszkodzie, żeby formuła SpaceFest się rozwinęła i przeszła na model Soundrive, czyli koncerty jeden po drugim na obu scenach. Dzięki temu sami wybieramy, kiedy chcemy odpocząć. Zobaczymy, czy podąży to w tym kierunku. Nawet jeśli nie, to mam nadzieję, że podczas przyszłej edycji przerw będzie mniej.
Sprawy organizacyjne zamknięte, więc można przejść do najważniejszego, czyli koncertów. Od razu zaznaczam, że brzmienie każdego z nich (no, może z jednym wyjątkiem, ale…) było świetne, ale B90 to naprawdę jeden z najlepszych klubów w Polsce i mam wrażenie, że w każdej relacji z tego miejsca powtarzam się w swoich stwierdzeniach. Co zresztą bardzo cieszy.
Pierwszy dzień otworzył występ dziewczyn z grupy Wilcze Jagody. Nie będę ukrywać, że z ich inspiracjami i brzmieniem jest mi bardzo po drodze. O ile jednak na dostępnej EPce i singlu muzyka zespołu utrzymana jest w stylistyce raczej synthpopowej, tak podczas koncertu na powierzchnię wydostały się dość spore inspiracje nowofalowe, a miejscami nawet post-punkowe. Główna w tym zasługa, wysuniętego na pierwszy plan, brzmienia basu, który wraz z wokalami stanowił główny nośnik melodii. A tych było sporo, bo grupa postawiła raczej na dobrą zabawę i lekkość, nie kombinując przesadnie, a raczej rozgrzewając zmarzniętą publikę i podrywając ją do tańca.
Drugi koncert piątkowego wieczoru dało Dead Rabbits. Młodzi muzycy o sporych umiejętnościach z mocno statyczną, jakby podpatrzoną u największych tego gatunku manierą patrzenia we własne obuwie spowodowała, że nie udało się im wciągnąć mnie do swojego świata. Nie był to występ zły, ale za mało w nim było czegoś, co wybijałoby grupę spośród setek innych. Dla wielbicieli gatunku mógł to być jednak udany koncert. Grupy nie skreślam – mają potencjał, który przy odpowiednim doszlifowaniu mogą przekuć we własny, bardziej autonomiczny styl.
Problemu z własną tożsamością nie mieli za to Szwajcarzy z Blind Butcher, którzy dali najlepszy występ podczas pierwszego dnia SpaceFest. Tylko dwie osoby na scenie, a energii starczyłoby im na obdarowanie każdego innego zespołu tego dnia, a i sporo jeszcze by zostało. Blind Banjo Aregger, wokalista i gitarzysta, przypominał nowe wcielenie Ziggy’ego Stardusta. Odziany w jednoczęściowy strój, wyglądający jak coś pomiędzy błyszczącą pidżamą a uniformem niedoszłego astronauty, próbował zarówno wyglądem, jak i grą przykuć uwagę zebranych pod sceną. Konkurencję miał jednak niełatwą. Jego kompan z zespołu, czyli Oklahoma Butcher, nie mógł co prawda pochwalić się tak wymyślnym przebraniem (chociaż motywy indiańsko-glamowe to też fajny pomysł), ale za to jego gra na perkusji zasługuje na osobne zdanie. Ciągłe zmiany tempa, zabawa rytmem, a także niemal kompletne panowanie nad własnym instrumentem sprawiały, że trudno było ustać w miejscu. W połączeniu z odjechaną, ale oszczędną grą na gitarze Areggera, a także bliżej niezidentyfikowanymi, elektronicznymi wstawkami, otrzymaliśmy nad wyraz oryginalny, ale i przede wszystkim przykuwający uwagę występ. Chociaż odpowiedzi na pytanie zadane jeszcze przed tym koncertem nie otrzymałem i moje skonfundowanie się pogłębiło. Czy oni na pewno pochodzą z trzeciej planety od Słońca?
Wydawało się, że główną gwiazdą tegorocznej edycji miało zostać New Candys. I zarówno patrząc na liczbę odbiorców, jak i na odbiór muzyki płynącej ze sceny, tak też chyba się stało. New Candys przed festiwalem było dla mnie grupą, która mieszała ze sobą mnóstwo inspiracji: czy to klasycznym, rdzennym graniem, czy też nową psychodelą, noise popem czy wreszcie shoegaze’em. Nie trzeba było przeprowadzać dodatkowego śledztwa, by odkryć w ich muzyce nawiązania do konkretnych przedstawicieli tych nurtów. Jednak co z tego, gdy zespół na żywo gra tak czysto, tak równo i przede wszystkim w sposób tak zaangażowany? Jeśli komuś się nie spodobało, to raczej dlatego, że nadaje na innych falach niż muzycy. Profesjonalnego podejścia do występu i wiary we własny materiał nie sposób było im odmówić. Mnie przekonali, choć byłem sceptyczny.
Na ostatnim tego dnia koncercie, czyli 10 000 Russos dość mocno się zagadałem (na festiwalach jednak można poznać ciekawych ludzi 😉), ale co nieco zdołałem zobaczyć. A to, co widziałem, wydawało się naprawdę ciekawe. Portugalczycy postawili raczej na improwizację, a swoje kompozycje rozbudowali o nowe elementy względem tego, co można znaleźć na ich albumach. Było głośno, mocno kosmicznie i kto jeszcze miał tego dnia siły, mógł dać się pochłonąć w całości i odlecieć raz jeszcze w stronę ciał niebieskich.
Sobotę rozpoczął jakże odmienny występ niż ten, który otwierał dzień poprzedni. 30 kilo słońca dzieliło od Wilczych Jagód wszystko. Lekkość, zabawę i taniec zastąpił ciężar, hałas i trans. Muzyka pochodzącego z Kołobrzegu zespołu wydawała się być mocno improwizowana i na próżno było szukać w niej melodii. Jednak z każdą kolejną minutą ich występu coraz bardziej pochłaniał mnie ten nieprzyjemny, chropowaty, ale i interesujący świat wytworzony poprzez dźwięki obecnego na scenie tria. Jazzowa motoryka, noise, a także pokręcona struktura utworów to coś, co mogło zarówno przyciągać, jak i odrzucać od sceny. Mnie się podobało.
Mocnym akcentem, głównie z powodu ciężaru swojej muzyki, był występ meksykańskiego Tajak. Na pewno znacie to uczucie, gdy ze sceny uderza fala takiej mocy, że aż ciężko ustać na nogach. I czujecie, że to może być to, że to koncert festiwalu, na to czekaliście. Faktem jest, że Tajak potrafił na długie chwile przyciągać uwagę, wprowadzać w trans swoją bezkompromisowością i drone’owym brzmieniem, chociaż zdarzały im się też lekkie przestoje. Nie wiem, w jakim stopniu to kwestia samych kompozycji, powtarzalności dźwięków i tego, że te ciekawsze, wprowadzające w trans, zmieszały się z tymi mniej zajmującymi, z lekka przymulającymi. Całość trochę nierówna, ale na pewno interesująca i dość odświeżająca. I bardzo głośna.
Wysoki poziom przez cały występ udało się za to zachować Odd Couple. Duet, na scenie wspomagany dodatkowo trzecim muzykiem, okazał się być dla mnie prawdziwym odkryciem tegorocznego SpaceFest. Wyobrażacie sobie, że na nastawionym raczej na hipnotyczny odbiór ciężkiej muzyki festiwalu ludzie tworzą circle pit? I że pierwsze rzędy, zamiast zasłuchanych i odlatujących ku księżycowi odbiorców, zamieniają się w klasyczne pogo? Taką reakcję wywołali swoim występem Niemcy. Mocny, garażowy rock z niesamowitą motoryką i nieznośnie melodyjnymi wstawkami powodował, że w takt kolejnych perkusyjnych uderzeń i charakterystycznych, gitarowych riffów każdy miał ochotę podskoczyć. Jeśli byliście na Soundrive, to wyobraźcie sobie The Picturebooks na dodatkowych dopalaczach. Tym właśnie było Odd Couple. Bezmiarem energii i nieskrępowaną, podszytą psychodelą, zabawą.
Przyszedł w końcu czas na gwóźdź programu, jakim bez wątpienia jest coroczny występ składu Pure Phase Ensemble. Tym razem oczekiwania były spore, bo przecież nazwisko Macieja Cieślaka zna każdy fan alternatywnej muzyki w Polsce. Wszyscy wiemy, jak dobre dźwięki potrafi tworzyć Cieślak, a jednocześnie od dawna nie mieliśmy okazji usłyszeć od niego niczego nowego (jego producencką rolę tutaj pomijam). I na tym mógłbym skończyć opis tego koncertu, bo odbył się w taki sposób, jakby go nie było. Zaprezentowane przez siedzących w kółku dziewięciu muzyków dźwięki zostały zainspirowane brzmieniem lodowca. Być może był to eksperyment, może rodzaj testu dla słuchaczy albo coś jeszcze innego. Trudno mi odgadnąć. Od strony kompozytorskiej nie potrafię tego skomentować i to nie dlatego, że po prostu niczego nie słyszałem (było naprawdę bardzo, bardzo cicho), ale sam nie mam pojęcia, jak wygląda proces tworzenia muzyki i nie zamierzam negować samego materiału. Jednak jako odbiorca byłem naprawdę mocno rozczarowany. Muzyki nie było słychać, publice kompletnie siadł humor, a na dodatek ten 40-minutowy koncert ciszy oznaczał, że w tym momencie na grupę Mugstar przyszło czekać prawie dwie godziny – tyle mniej więcej minęło od momentu zejścia ze sceny Odd Couple do występu Brytyjczyków. Nie dziwi mnie więc, że sala mocno opustoszała. Część, zdaje się nie dowierzała w to, że koncert w ogóle się zaczął. Pozostawiam to do własnej interpretacji.
Na osłodę pozostał Mugstar, który na scenie stanowił dobre podsumowanie i zarazem definicję festiwalu, gdzie muzyka psychodeliczna ma spotykać się z shoegaze’em i space rockiem. Tego ostatniego było w muzyce tria najwięcej i chwilami można było się przenieść myślami gdzieś daleko poza nasz układ słoneczny. Mugstar to też grupa, która pomimo pokładanych w niej nadziei, nie potrafi im sprostać już od lat i prochu też w przyszłości nie wymyśli. Nie mają się jednak czego wstydzić i uważam, że to było dobre zakończenie udanej, dwudniowej imprezy.
Czym więc w ogóle była tegoroczna edycja SpaceFest? Przede wszystkim kolejnym miejscem, gdzie można odkryć coś nowego, ciekawego, będącego na skraju różnych gatunków i bawiącym się własną stylistyką. Głównym mianownikiem pozostała transowość, improwizacja, łamanie pewnych aranżacyjnych schematów czy po prostu mocno przybrudzone, hipnotyczne i przesterowane brzmienie. Psychodela interpretowana przez wszystkie zaproszone zespoły, pojmowana była naprawdę różnie. To dobrze i ten stylistyczny rozrzut cieszy, bo nie ma nic gorszego od zamykania się we własnym podwórku i grania ciągle dla tych samych ludzi. Osobiście, na co dzień, nie jestem tak blisko trendów, które dominują na SpaceFest, a przecież bawiłem się świetnie. Wystarczy otwarta głowa i chęć poznania czegoś nowego, wcześniej nieznanego. Mam nadzieję, iż dla SpaceFest przeprowadzka do B90 to nowe możliwości i zapowiedź rozwoju. Błędów do wyeliminowania tak niewiele, szczególnie tych organizatorskich (wpadki z Pure Phase Ensemble nie zaliczam na ich konto), a perspektywy ogromne. Trzymam kciuki, by zostały dobrze wykorzystane i czekam na kolejną edycję.