Jeden błąd, a tyle radości. Pewnego wieczoru omsknął mi się palec i zamiast polskiego The Stubs, w archiwach portalu RateYourMusic, trafiłem na australijskie The Stabs. Stwierdziłem, że czemu nie, może to przeznaczenie i sięgnąłem po ich drugi album, wydany w 2009 roku „Dead Wood”. I po kilku przesłuchaniach stwierdzam, że ta płyta konkretnie, jak najbardziej pozytywnie, zamula. Wciąga swoim niespiesznym, pełnym gitarowych sprzężeń klimatem. Kompozycje są powolne, wokal jakby od niechcenia, ale zespół podaje to w aurze absolutnej pewności siebie. Weźmy na przykład taki „Funeral Waltz”. Brzmi faktycznie tak, jak się nazywa, ale to pieśń pożegnalna ulepiona z noise rocka i fuzzowych gitar, której dodatkowo towarzyszy mocno skacowany głos duchownego po przejściach. Wyjątkowe w tym albumie jest to, że przynosi ze sobą obrazy właśnie takich opuszczonych, obskurnych mieścin gdzieś na australijskim pustkowiu. Czas płynie tu głównie na piciu i unikaniu śmierci, czy to z powodu przypadkowego nadepnięcia na węża po ostro zakrapianym wieczorze, czy też dostając butelką po głowie, na tej samej popijawie, od bywalca tamtejszych spelun. I jeśli The Stabs chcieli tą płytą stworzyć soundtrack do takiego nudnego, monotonnego i ciągnącego się bez celu żywota, to jak najbardziej im się to udało.
Przenieś się za sprawą Bandcampa w rejony, gdzie Dziki Zachód to nie historia, a codzienność: https://homelessrecords.bandcamp.com/album/dead-wood