Długo wgryzałem się w tę płytę i mam wrażenie, że wgryzać się będę jeszcze trochę. Na początku było to zwykłe zaciekawienie, później chęć zbadania, co tak naprawdę odczuwam, słysząc te dźwięki. Teraz szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego czuję to, co czuję.
Już wprowadzające Mutual Dreaming I potrafi wywołać lekką konsternację. Gdzie jest początek, gdzie koniec? Czy to po prostu przeciągana na siłę introdukcja? Ja tu widzę coś zupełnie innego; rozbicie stylu na części, kompletna dekonstrukcja formy, gatunku i stworzenie podwalin pod nastrój reszty albumu. Chociaż podwalin to może złe słowo, bo i tutaj każdy dźwięk, każda najmniejsza zmiana ma znaczenie i wnika głęboko, pozostawiając odbiorcę w stanie dojmującego smutku. A to przecież dopiero początek.
Każdy z utworów z trylogii Mutual Dreaming ma pewne cechy wspólne. W każdym z nich zespół eksperymentuje z formą, skręca w stronę improwizacji, a same kompozycje zawierają w sobie niemal kilka różnych, odmiennych od siebie fragmentów, wywołujących różne nastroje. Najdłuższy z całej trójki, Mutual Dreaming II, przynosi najwięcej oddechu. Jest w nim i jazzowa motoryka i momenty wyciszenia, a całość może skojarzyć się nawet z post-rockowym sposobem opowiadania historii. Ale takim, jaki grał, powiedzmy, Slint czy Something Like Elvis. Kończąca płytę część trzecia o podtytule Katie’s Death rozwija się wolno, by w finale powrócić do początku i ponownie kompletnie rozbić formę. A pomiędzy nimi stanowiąca prawdziwy popis gry sekcji rytmicznej, przepięknie wyważona i cudownie melancholijna Wzajemność.
Na drugim biegunie znajdują się krótsze utwory. Wedding, następujący po nim Balloon oraz Forget-me-not przykuwają noise’owym ciężarem i można je nazwać najbardziej przystępnymi z całego zestawu. Pierwszy z nich, z przesterowanym gitarowym solem, groźnie buczącym basem i shoegaze’ową ścianą dźwięków w końcówce nie przynosi nam żadnej jednoznacznej odpowiedzi. W tle drugiego z wymienionych brzęczy coś złego, coś, na co z początku nie zwracamy uwagi. Wokal uderza złością, smutkiem, w końcu rozpaczą. I tak samo, jak ludzkie emocje, utwór urywa się nagle. Odpowiedzi znów nie ma. Ostatni z wymienionych, z wyraźnym perkusyjnym rytmem, powolnym tempem i przejrzystą strukturą mógłby nawet udawać balladę. Gdyby tylko nie ta niepokojąca i ponuro przesterowana gitara oraz korespondujący z jej brzmieniem tekst.
Bardzo cieszy mnie fakt, że takie zespoły jak Katie Caulfield trafiają pod strzechy tak ciekawej wytwórni jak Music is The Weapon. Pasują tam idealnie. Nie ma w nich może tej transowości, która cechuje wielu z wykonawców tego labelu, ale za to nie ma dla nich granic gatunkowych, nie trzymają się sztywno stylistycznych ram i przede wszystkim bardzo mocno oddziałują na emocje. A to w muzyce wartość najważniejsza. I dlatego wiem, że do tych dźwięków będę wracać wielokrotnie.
Zajrzyjcie też koniecznie na Bandcampa zespołu i śledźcie ich obecną trasę koncertową. Ja planuję zobaczyć ich niedługo na żywo w Gdańsku w ramach Music is the Weapon Fest.