Music Is The Weapon Fest Vol. 6, Ziemia, Gdańsk 18-19.04.2018

Wytwórnia Music is the Weapon skończyła poprzedni i rozpoczęła obecny rok z przytupem. Kilka wydawnictw tego labelu już na łamach bloga opisywałem, a na pewno jeszcze wiele przede mną. Nie da się ukryć, że poziom wydawnictw rośnie, a nowe płyty wydawane pod logiem MITW prezentują naprawdę wysoki poziom. Artyści skupieni wokół tego miejsca są też bardzo zróżnicowani, ale mają jakiś pierwiastek wspólny. Przyjmijmy, że nazwę to elementem „poszukującym” w ich muzyce. Pytaniem dla mnie było to, czy potrafią obronić się na żywo. Kwestią czasu było ogłoszenie kolejnej edycji Music Is The Weapon Fest. Już szóstej, tym razem odbywającej się w nowo otwartej Ziemi w Gdańsku, podczas której zagrały już tylko zespoły wydające właśnie w MITW.

Mini-fest został podzielony na dwa dni, a każdego wieczora zobaczyć można trzy grupy. Pierwszy dzień, bydgosko-poznański, reprezentowany był przez Godot (Kempa/Lubiewski), Good Night Chicken i Wulkan. Drugiego wieczoru Trójmiasto reprezentowane było przez Lastryko, a z Krakowa przyjechały dwa składy: Neal Cassady oraz Katie Caulfield.

Jeszcze krótko o miejscu, w którym odbywały się występy, czyli Ziemi. Byłem tam po raz pierwszy i cieszy mnie to, na trójmiejskiej mapie pojawił się nowy punkt koncertowy. Nie dość, że lokalizacja już sama w sobie jest świetna, to dodatkowo udało się odmienić to, dość przestarzałe i po prostu nudne miejsce, jakim był pub Scruffy, w tętniący życiem klub/pub/kawiarnię. „Salka koncertowa” znajduje się na piętrze (zachodziłem w głowę, jak to będzie wyglądać) i przypomina bardziej garaż z małą sceną, gdzie lokalne składy ogrywają nowe numery. I to sprawdziło się świetnie, bo mocno skróciło dystans do grających, a poza tym wytworzyło świetną energię.

mde

Tę energię wykorzystały same zespoły. Godot (Kempa/Lubiewski) był wcześniej duetem, a teraz rozrósł się do czterech osób. To był jedyna grupa, z której muzyką nie zapoznałem się przed MITWF. W warunkach koncertowych ich materiał zabrzmiał jak świetnie wyważone połączenie brzmieniowych eksperymentów z popową lekkością. Elektroniczne i klawiszowe tła przynosiły skojarzenia z dość prostymi melodiami, a sekcja rytmiczna podążała miejscami nawet w rejony yassowe. W ogóle był to dzień perkusistów, bo ich gra wybijała się na pierwszy plan praktycznie w każdym występie. Podczas tego pierwszego najbardziej zapadł mi w pamięć kawałek o nazwie Paris, który zresztą dobrze podsumowuje brzmienie grupy. Zaczyna się jak kolejny, indie popowy przebój, by nagle przeobrazić się w lekką wariację (parodię?) jakiegoś prostego, jazzowego standardu i zaskoczyć na koniec math rockową, perkusyjną precyzją. Takie połączenia lubię.

mde

Good Night Chicken zabrzmiał surowiej niż na płycie. Psychodelii było niewiele, za to na pierwszy plan wskoczyła garażowa, organiczna energia i surf-rockowe, gitarowe odjazdy. Good Night Chicken to tylko duet, ale w tym przypadku to zupełnie wystarcza, bo w tej rock ‘n’ rollowej wyprawie nikogo więcej im nie potrzeba. Gitarzysta i perkusista poprzez swoją grę opowiadają ciekawą, spójną historię, choć każdy z nich z trochę innej perspektywy. Perkusja młoci niemiłosiernie i zapełnia tę przestrzeń, którą pozostawia jej równie rozkrzyczana gitara – i na odwrót. Określiłbym to mianem Elvisa na amfie, ale pewnie zaraz gdzieś ze smutkiem przeczytam, że to polska odpowiedź na Japandroids.

Ostatni w ten środowy wieczór pobudził scenę poznański Wulkan. Buczał, huczał i wrzał. Znowu na pierwszy plan wysunęła się perkusja, która nadawała tempa, rozdawała muzyczne tematy i koordynowała tę, złożoną z przesterowanego basu i elektronicznej magmy, mieszankę. Dzięki temu udało się wytworzyć nastrój transu z podskórnie oddziałującym na słuchaczy rytmem, oblanym na dokładkę bulgoczącym synthem. I ten występ podobał mi się pierwszego dnia najbardziej, bo muzyka nie dość, że niezwykle oryginalna i spójna, to zagrana dodatkowo w tak energetyczny i interesujący sposób.

mde

Czwartek rozpoczęło Lastryko. Trio, ale nie da się ukryć, że pomimo ciekawej gry sekcji rytmicznej, głównym nadawcą tej mocno kosmicznej muzyki był gitarzysta, Artur Bieszke. Lastryko na płycie dawało swoim brzmieniem sporo oddechu, ale był to raczej haust powietrza znad morza. Na żywo, przez mnogość efektów i związane z tym psychodeliczno-gitarowe odjazdy, całość kojarzyła mi się bardziej jako dźwięk nadawany spoza Ziemi. I w tym przypadku nie chodzi o klub, w którym dało się te dziwa usłyszeć. Space rockowość mieszała się krautem i można było przy tych tym po prostu odpłynąć.

mde

Krakowski Neal Cassady postawił na zupełnie inne środki wyrazu. Materiał z ich drugiej płyty to przecież mieszanka punka, garażowego rocka, grunge’u i inspiracji rodem z południa USA. To materiał, w który trzeba (i warto) się wgłębić i tylko wtedy da się poczuć, jak aranżacyjnie pokomplikowane są to utwory. I ile potrafią przynieść frajdy, gdy już je rozgryziemy. Na szczęście w warunkach koncertowych Neal Cassady nie miało problemów z przekazaniem muzycznego meritum. Rafał Klima, gitarzysta i wokalista grupy, wyszedł naprzód: dosłownie i w przenośni. To w dużej mierze na jego ekspresji opiera się ta muzyka. Charakterystyczny i wyrazisty wokal wraz z gitarowymi, „brudnymi” solówkami napędzał cały występ. Nie ustępowała mu w tym reszta, a na specjalne wyróżnienie zasługuje jeszcze Michał Dymny, którego gra na organach nie dość, że przykuwała uwagę, to jeszcze rozmiękczała i prowadziła całość w mocno odklejone od rzeczywistości rejony.

mde

Najbardziej wymagającym muzycznie spośród wszystkich zespołów tych dwóch dni był jednak Katie Caulfield. Już samą recenzję ich ostatniej płyty pisało mi się arcytrudno. Emocje, które przekazują, nie są łatwe i przyjemne. Nastrój też nie skłania do beztroskiej zabawy, a pozostawia w zadumie, a gorszego dnia – może nawet przytłoczyć. To wszystko było wyczuwalne także podczas koncertu. Bardzo dynamicznego i hałaśliwego, ale dzięki temu jeszcze bardziej poruszającego. Materiał wykonany był w ogromnym skupieniu, ale nie z powodu wielkiej precyzji, a raczej próby przekazania wszystkich, towarzyszących tym dźwiękom uczuć. I te nie zawsze były miłe, ale jednocześnie niezwykle oczyszczające i prawdziwe. I takim też był ten występ.

Reasumując: to była chyba najciekawsza edycja MITWF spośród tych, które udało mi się odwiedzić. Najciekawsza, bo zwiastująca możliwości grup debiutujących lub będących dopiero na początku swojej drogi. Odmiennych stylistycznie, ale z pewnymi cechami wspólnymi. Otwartych na eksperymenty, wprowadzanie zmian w standardowym myśleniu o muzyce i wywołujących emocje. I wszystkich, skupionych pod szyldem jednej wytwórni. Szkoda trochę tego, że nie dopisała publika i ludzi było dość niewiele (szczególnie pierwszego dnia), ale zwalam to na barki terminu (środek tygodnia) i zmiany formuły oraz miejsca, które pewnie będzie potrzebować chwili, by się przyjąć. Mnie taka kameralna impreza nie przeszkadza, ale szkoda by było, by tych zespołów nie miała usłyszeć większa widownia. Szczególnie że ci, co byli i je zobaczyli, z pewnością wyszli zadowoleni. I miejmy nadzieję, że kiedyś, a najlepiej już niedługo, do Trójmiasta powróciły.