Jak było na OFFie? Z tym pytaniem bardzo często stykałem się po powrocie z Katowic. Zazwyczaj zmęczony, przytłoczony nagłym powrotem do szarej rzeczywistości, codziennych obowiązków i trochę zaskoczony tym, że cały świat wokół mnie wcale nie żyje muzyką, odpowiadam półuśmiechem, że „super”. Po takiej zdawkowej odpowiedzi pytający zazwyczaj nie wiedzą jak ją interpretować i czy w ogóle ciągnąć temat. Skoro było super, to czemu gościu nie skacze z radości? Pomijając już problemy z ekspresją, zwyczajnie trudno jest mi opowiedzieć postronnym o tym miejscu i uczuciach, które mi tam towarzyszą. Z radości skakałem, ale tam, na miejscu. Po powrocie dobry humor się utrzymuje, ale euforia siedzi gdzieś w środku, bo znów udało mi się naładować akumulatory. Po to tam jeżdżę.
Z opisem tegorocznej edycji OFF Festivalu, już w bardziej „profesjonalny” sposób, jest też taki problem, że nie miał on zbyt wielu cech charakterystycznych. Niektórzy stwierdzą, że była przez to nijaka. Jak odwoływali występy, to jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu; Rojek nie wyszedł na scenę i nie musiał się tłumaczyć, a i odkryć w stylu Jambinai zdaje się, że nie było. Może to i dobrze. Było może trochę bardziej przewidywalnie (jak na standardy tej imprezy, oczywiście) i poukładanie. Zresztą mi już wszystkie te edycje zlewają się w całość. Pamiętam pojedyncze koncerty, sytuacje z nimi związane, ale generalnie w głowie pozostaje sam klimat, nastrój i emocje. A te były w tym roku na takim samym poziomie, co w latach ubiegłych.

Zacznijmy od koncertów, które wywarły na mnie największe wrażenie. Pierwszym był piątkowy występ Shortparis. Z lekka opóźniony; zarówno pod względem godziny jego rozpoczęcia i tego, że zespół czuł się z początku dość niepewnie. Tak jakby badał grunt, by w drugiej części odpalić na całego, porwać ze sobą tłum i dać energetyczny pokaz tego, jak wymieszać ze sobą post-punka, elektronikę, muzykę cerkiewną, elementy teatru i dorzucić do tego jeszcze kilka tanecznych ruchów. Siłą napędową całości był wokalista, Nikolay Koliagin, oraz operujący na dodatkowych bębnach i obsługujący sample Pavel Lesnikov. To w nich najwięcej było tej prymitywnej, zdolnej połączyć tak odległe od siebie estetyki, jak te wyżej wymienione, energii. Shortparis rozkręcało się z każdą minutą, interakcji z publiką było coraz więcej, a skaczący po głośnikach Koliagin to widok, który nie wypadnie mi z pamięci. Kto wie, co działoby się dalej, gdyby nie nieunikniony koniec tego występu; brutalny i nagły, ale takie są już festiwalowe prawa. Intensywne, krótkie, zróżnicowane i niezwykle oryginalne.

Jeszcze intensywniej było tego samego dnia na Oxbow na scenie eksperymentalnej. Pot, duchota, opętańczy wokal Eugene Robinsona oraz łamiąca wszelkie schematy gatunku, noise rockowa kawalkada dźwięków dobiegająca ze sceny. I w tym występie było coś z performance’u: Robinson na scenie pojawił się w garniturze, ale tak samo, jak uwierają go oczywiste i poukładane dźwięki, tak samo uwierało go ubranie i zaraz zrzucał kolejno: marynarkę, koszulę i spodnie. Pozostając na samych gatkach, prowokująco wkładając w nie mikrofon, Eugune to wił się, to szeptał, by zaraz zacząć wydawać z siebie bliżej niesprecyzowane dźwięki, a na końcu wykrzyczeć z siebie całą złość. Sprawiało to wrażenie hałaśliwego przedstawienia, w którym pierwszoplanowa postać na tle niszczonego wokół świata próbuje pogodzić się z towarzyszącymi temu wydarzeniu emocjami. A te udzielały się wszystkim znajdującym się pod sceną.

Kompletnie inny rodzaj emocji zaserwował za to grający na zakończenie piątku The Egyptian Lover. Widać było, że stojący za tym projektem Greg Broussard cieszy się z możliwości dzielenia się swoimi dj’skimi umiejętnościami z ludźmi w warunkach koncertowych. Dużo było w tym grania wizerunkiem macho, twardego faceta, wraz z mniej i bardziej niewybrednymi tekstami, które Greg zamieszcza w swoich utworach. Przede wszystkim jednak była miłość do tego, co się robi. Broussard na tle analogowych beatów i syntezatorowych klawiszy grał palcami w powietrzu całe symfonie; puszczał oczko do kobiet; wyjmował coraz to nowsze akcesoria ze swojej podróżnej torby; rozdawał z namaszczeniem, jak przystało na prawdziwego władcę, swoje winyle; robił niezłą reklamę dla swojej nowej płyty i swojego profilu na Bandcampie; ale przede wszystkim nakręcał nieziemską zabawę. Nie było przy tym zbyt wielu chwil na oddech, bo beaty były coraz głośniejsze, rytm coraz szybszy, a kulminacją całego koncertu było użycie starego sprzętu, na którym The Egyptian Lover nagrywał swoje pierwsze płyty. To cudo techniki umożliwiło mu wypracowanie tego charakterystycznego, retro stylu, który potem opatrzył seksualnymi podtekstami. Bawiłem się przednio. I udało mi się przybić egipskiemu księciu piątkę!

Lonker See widziałem w tym roku już trzy razy; ten trzeci, OFFowy występ, był absolutnie najlepszy. Grając w sobotę, w pełnym słońcu, o tak niefortunnej godzinie i miejscu, zdołali przybliżyć swój odrealniony, magiczny i bliski gwiazd nastrój właśnie w tym miejscu i w tym czasie. Warunki mieli piekielne, ale i one, paradoksalnie, dodały wiele dobiegającym ze sceny dźwiękom. Mroczny trans nabrał nowych barw, poszczególne instrumenty zespoliły się w jedno, potężne brzmienie, a długie utwory i powtarzane motywy wydawały się płynąć zupełnie innym, od znajomego nam na co dzień, rytmem. Na chwilę można było znaleźć się w zupełnie innej przestrzeni, gdzie czas płynął szybko, a myśli orbitowały wokół muzyki. Pozostało tylko zatopić się, a może bardziej nawet wtopić w ten nieoczywisty świat. Lonker See sprawiło, że tego dnia było to możliwe.

Rolling Blackouts Coastal Fever porwało za to inną stronę mojej duszy. Tę nastawioną na proste, gitarowe piosenki. I te zabrzmiały na żywo jeszcze lepiej niż na i tak znakomitych płytach. Niesamowite było obserwować, jak do niedawna mało znany zespół z Australii czerpie inspiracje z klasyków gitarowego rocka i popu, przetwarza je przez własną wrażliwość, dodając na żywo do tego wszystkiego zdecydowanie wyraźniejszy rytm, bawi się wokalnymi harmoniami i tworzy idealne do skandowania wraz z nimi utwory. To było inne zespolenie niż w przypadku Lonker See; nie tak odległe, nie tak mroczne, ale zasługujące na równie duży podziw. I jedni i drudzy będą wielcy. Dla mnie zresztą już są.

Po spotkaniu z Unsane można było za to poczuć się jak po dostaniu cegłą w głowę. A raczej całą toną cegieł. Nie wiem, jak oni to robią, ale grając w trzyosobowym składzie brzmieli głośniej, mocniej i z większą werwą niż młodsi o dekady adepci noise rockowego brzmienia. Unsane mieliło gruz, rozbijało stal i bawiło się przy tym świetnie. To był jeden z najlepiej zagranych koncertów na Scenie Leśnej. Bezpośredni, bez zbędnych ulepszaczy i po prostu – świetny. I choć bębenki kłuły, żołądek przewracał się w trzewiach, to nóżka tupała, to gębą uśmiechała się pełna podziwu dla tego, co można zrobić z głosem, gitarą, basem i perkusją.

Całkiem sporo hałasu zrobił też w niedzielę Wojciech Bąkowski. To był jednak inny rodzaj kakofonii. Bąkowski jest niejako ofiarą sukcesu utworu „Miły, młody człowiek”, który nagrał w duecie z Dawidem Szczęsnym jeszcze w projekcie Niwea. Sam tekst, sposób frazowania i ta uliczna, ale ambitna poetyka, jak najbardziej stanowią część składową jego stylu. Jednak przebojowość wyszła im wtedy jakby mimochodem. Teraz Bąkowski powrócił na OFFa w projekcie solowym i żadnego hitu nie było. Były za to ciężkie, noise’owe-drone’owe i industrialne podkłady. Były jeszcze bardziej abstrakcyjne teksty. Było piwo, cygaretki, napis na czole, drżąca ręka i nieobecny, zimny wzrok. To wszystko nosiło znamiona performance’u. Takiego, który odrzuca całkowicie lub przenika głęboko i już tam zostaje. Przekaz liryczny jest naprawdę poruszający, albo raczej, uderzający. Nie zabrakło też naprawdę świetnych, mniej przyswajalnych dźwięków. Jedyne czego brakowało, to większej ilości dymu.

Za to myślenie można było wyłączyć praktycznie kompletnie na niedzielnym koncercie Big Freedia, który był po prostu największą (taneczną) imprezą całego festiwalu. Niezmordowana Freedia, która wcześniej pojawiła się na strefie gastronomicznej, gdzie ugotowała (i zjadła) zaproponowane przez siebie danie; trójka tancerzy, którzy sprawili, że zechciałem twerkować i wywijać fikołki razem z nimi; nakręcający cały ten beztroski spektakl DJ, przerabiający znane melodie, hity i piosenki oraz dodawając do nich kiczowate, monotonne, ale i zachęcające do podskakiwania beaty. Wszystko to stanowiło świetną promocję dobrej zabawy, tolerancji oraz budowania własnej pewności siebie. A na deser mieliśmy występ publiczności, który trudno opisać słowami. Odnotuję jedynie, że pośladki podskakiwały tłumnie, a ja zapomniałem o swoim bólu pleców i patrząc spod sceny na to wszystko, sam też zapragnąłem pokonać swoje nieskoordynowanie i wywijać tyłkiem tak, jak reszta. Mam nadzieję, że nikt tego nie nagrał.

Koncert w rodzaju tych bardzo dobrych dało w sobotę Good Night Chicken. Ich również już w tym roku widziałem i to na zupełnie innej, o wiele mniejszej scenie i w bardzo odmiennych warunkach. W obu się sprawdzili. Na OFFie nie zjadł ich stres, a rozsadzała energia. Proste, rock’n rollowe granie zabarwione surfem dało trochę orzeźwienia i tylko potwierdziło, że warto przychodzić na festiwal „rano”, bo można przegapić takie perełki, jak ten duet.
Pomimo wielu głosów rozczarowań, podobał mi się też występ The Brian Jonestown Massacre na głównej scenie podczas pierwszego dnia imprezy. Był monotonny, to fakt, ale udzieliła mi się ta sielska, psychodeliczno-leniwa atmosfera i był to wręcz idealny moment na odpoczynek i uzupełnienie energii przy tych ładnych, niezobowiązujących dźwiękach. A urocza gra pana z tamburynem była wisienką na torcie.

The Mystery Lights przyjechali bez swoich instrumentów (LOT się popisał), ale co dziwne, brzmieli prawie dokładnie tak, jak na płycie. Choć, poprawka, na żywo ta garażowa psychodelia sprawdziła się chyba jeszcze lepiej. Dodatkowo uwypukliła całkiem ciekawą barwę głosu wokalisty, Mike’a Brandona. To nie był koncert na przetańczenie całego setu pod sceną, a raczej żwawe przebieranie nóżkami. I ja, co nieco, tuptałem.

Fontaines D.C. było zapowiadane na następców zeszłorocznych Shame oraz Idles i chyba im się to udało. Rozkręcali się dość powoli, a wokalista Grian Chatten, przypominający trochę Iana Curtisa, zamieniał się powoli z nieśmiałego, niewiedzącego co zrobić z przydużą i uwierającą go koszulą młokosa, w prawdziwe sceniczne zwierzę. Nurt ulicznego post-punka, jaki reprezentują wszystkie trzy wymienione grupy, ma się naprawdę dobrze: było energicznie, głośno, ale i melodyjnie i z każdą minutą coraz bardziej agresywnie. Fontaines D.C. mają już spory repertuar (grali ponad godzinę), więc jak uda im się trochę doszlifować kompozycje i wyrzucić kilka mniej ciekawych kawałków, to mogą wydać naprawdę ciekawy debiut. Polecam śledzić.
Grający w sobotę King Ayisoba nie był tak naprawdę King Ayisobą. Zamiast króla do Katowic dojechał jeden z członków jego zespołu – Ayuune Sule. Ze strony organizatorów nie było na ten temat żadnej informacji, a sam Sule wyjaśnił, że reszta zespołu nie dostała brytyjskiej wizy i z tego powodu nie mogła pojawić się tego dnia w Polsce. W ferworze samego występu umknęła mi jednak najważniejsza informacja i Sule wziąłem za Ayisobę… Naprostował mnie Michał Wieczorek (który pisał relację z OFFa dla Soundrive.pl). Nie wiem, czy to siła sugestii (lub też błędnego przekonania), ale tak czy siak, bawiłem się na tym, zaaranżowanym na głos i kologo występie, bardzo dobrze. Powtarzane w nieskończoność „what a Man can do / Woman can do more better” też mi się udzieliło, tak więc o rozczarowaniu nie mogło być tu mowy.

Bo Ningen grające zamiast Johna Mausa w namiocie Trójki w sobotę przyniosło efekt w postaci niezłej jazdy bez trzymanki. Noise rockowy hałas, stonerowe brzmienie, teatralne gesty i dużo, bardzo dużo scenicznej energii. Dla mnie nie był to powrót, bo Bo Ningen te kilka lat temu na OFFie gdzieś mi umknęli, ale wyszedłem z tego koncertu z przyjemnymi, dudniącymi odgłosami gdzieś w okolicy uszu, bolącymi nogami od podskakiwania i obietnicą tego, że przesłucham ich już w domu, po powrocie. Choć nie sądzę, by z płyty brzmieli tak magicznie, jak tego dnia w Dolinie Trzech Stawów. Tego nie da się chyba powtórzyć.
Nie miałem żadnych oczekiwań co do Charlotte Gainsbourg, ale i w tym przypadku przeżyłem miłe zaskoczenie. Nawiązujące do klasycznej, francuskiej elektroniki podkłady, delikatny i subtelny głos Charlotte oraz naprawdę ciekawie zaaranżowane show nie było czymś, co może zmieni moje nastawienie do takiej muzyki, ale sam przyłapałem się na tym, że kilka piosenek zostało mi w głowie. A przy takiej konkurencji to naprawdę niezłe wyróżnienie.

Dla Daniela Spaleniaka, chyba jako jedynego, gra w pełnym słońcu mogła być plusem. Oczywiście nie jestem sadystą i oglądanie artystów męczących się w takiej temperaturze nie jest moim hobby, ale trzeba przyznać, że wyjałowiona trawa, palące gorąco i ballady brzmiące jak opowieści samotnego wędrowca, dobiegające z pustkowi stworzyły wyjątkowy klimat. Gościnny udział Katarzyny Kowalczyk z Coals dla urozmaicenia repertuaru też oceniam pozytywnie.
Były też i gorsze koncerty. Trzy z nich to absolutne porażki i do nich zaliczam …And You Will Know Us By The Trail of Dead, No Age oraz Ariel Pink.
Pierwsi byli albo zbyt pijani, albo zbyt skupieni na sobie, by zauważyć, że gra jak najgłośniej, jak najszybciej i bez jakiegokolwiek aranżacyjnego pomysłu na sprawne odegranie materiału z Source Tags & Codes nie jest raczej tym, co porwie tłum. Ciągłe przepraszanie za to, że chcieli lepiej i że coś im nie wyszło, bo… coś tam coś tam, również uważam za lekką żenadę. Czuli, że im nie idzie, więc zaczęli grać agresywniej, bez polotu i bez wyczucia. A te spokojniejsze fragmenty granej przez nich płyty brzmiały naprawdę interesująco. Szkoda, że zaraz były zagłuszane krzykiem oraz kakofoniczną grą bez krzty emocji. A to emocje stanowiły przecież największą zaletę odgrywanego albumu.

No Age na żywo potwierdzili tylko jedno: jak miałkie mają kompozycje. W warunkach koncertowych postawili na bardziej punkowe oblicze, które odsłoniło ich największą słabość. Ich albumy bywają lepsze lub gorsze, ale obudowane całkiem ciekawą produkcją, mieszającą ze sobą wpływy noise, shoegaze czy indie rocka, potrafą być interesujące. Ich punkowa strona jest po prostu nudna. Jak punk może być nudny?!
Po Arielu nie spodziewałem się niczego, a i tak mnie rozczarował. Stałem zbyt daleko, żeby faktycznie stwierdzić, czy zatacza się na scenie, ale nawet pomimo tego brzmiało to bardzo, bardzo słabo. Nabijanie się z rockowej konwencji może być naprawdę fajne, ale tu nie wypaliło. Brzmiało to wszystko strasznie topornie, bez ikry i pomysłu. Idealna muzyka do piwka i kiełby, czyli zupełnie odwrotnie od zamierzeń jej autora. Czy wydarzenia wokół śmierci brata Johna Mausa oraz osobiste problemy Ariela miały na to wpływ? Nie wiem. Te kilka lat temu, gdy widziałem go grającego jeszcze jako Ariel Pink’s Haunted Graffiti, to też nie był to dobry występ. Ale lepszy od tego. Dla pewnej równowagi dodam (przemyślenia o tym występie dopadły mnie dopiero później), że druga część koncertu była trochę lepsza.

Bywały też koncerty, co do których miałem mieszane uczucia. Nanook of the North grali o kuriozalnej porze i trudno było mi się skupić w takich warunkach na ich wyciszających dźwiękach; Kult starał się jak mógł, Kazik nawet za dwoje i ostatecznie uważam, że zespół wrócił z OFFa z tarczą („Tan” w końcówce zabrzmiał naprawdę dobrze), ale to był już chyba ostatni moment na tego typu koncert dla nich; Bass Astral x Igo chyba jeszcze nie wiedzą, czy chcą być zespołem na Juwenalia, czy też pójść w stronę ciekawej, tanecznej muzyki (jeszcze mają czas, by się zdecydować); Zola Jesus zaskoczyła pozytywnie głosem i umiejętnością wykreowania ciekawego nastroju, ale muzycznie był to półplayback (z drugiej strony czego ja oczekiwałem?); a Grizzly Bear zagrali jak rasowy zespół stadionowy. Naprawdę trudno się ich o to czepiać, szczególnie biorąc pod uwagę ich status, ale dla mnie, fana tych wszystkich dziwnych dźwięków od których roją się ich płyty, podkręcone do granic możliwości gitary i opieranie na nich swojego brzmienia (chórki i harmonie na szczęście pozostały) to nie jest coś, na co czekałem. Takie osobiste, mini rozczarowanie; obiektywnie jestem w stanie stwierdzić, że mogli się (bardzo) podobać.

I jest jeszcze ta ostatnia grupa zespołów. Te, które widziałem zbyt krótko, czego żałuję. Housewives w piątkowe popołudnie zapowiadało ciekawą, industrialną potańcówkę; Yasuaki Shimizu grał pięknie na saksofonie i żałuję, że nie dopchałem się do niego wcześniej; Derya Yildrim & Grup Simsek zdawała się na żywo promieniować tą bardziej folkową stroną swojej twórczości; Moses Sumney w deszczu brzmiał pięknie, ale co ja poradzę, że dla mnie koncert przed namiotem to nie koncert; na Sensations’ Fix załapałem się na końcówkę świetnej, podbitej dubem podróży w odległe rejony kosmosu; Turbonegro to ten rodzaj żartu, który udziela się wszystkim i szkoda, że nie pożartowaliśmy dłużej; a Furia dała występ, na którym chciałem być gdzieś z przodu, ale trochę przekombinowałem i stojąc gdzieś z tyłu miałem poczucie, że trochę tracę kolejny, świetny koncert.

Czyli jaki był ten OFF? Super!