Jako słuchacz dostajemy do rąk skończony produkt. Muzykę, która w momencie wytłoczenia płyty i wrzucenia jej na portale streamingowe przestaje należeć tylko do zespołu. Niektórych wydawnictw jedynie słuchamy. Przygoda z innymi zaczyna się od poznania ich kontekstu, by dopiero potem wcisnąć „play”. Bywają też płyty takie, przy których tego kontekstu wcale poznać nie chcemy, ale i tak w końcu czujemy chęci do tego, by go odkryć. Te ostatnie są moimi ulubionymi, bo nie narzucają własnej, jedynej i słusznej interpretacji dźwięków, niosąc przesłanie, na które nie chcemy przymykać oczu.
O grupie SPOIWO w okolicach debiutu pisano dużo i dobrze. A to o tym, że wycisnęli ze statystyki post-rockowej wszystko, co dobre, tworząc przy tym własne, bardzo ilustracyjne i pełne emocji brzmienie. O koncertach, na których podnosili, ustawioną zresztą własnoręcznie poprzeczkę jeszcze wyżej. O oczekiwaniach na kolejną po debiucie płytę, który już w momencie wydania stanowił zapis dotychczasowej, kilkuletniej działalności. A potem zamilkli wszyscy. I zespół i chwalący go dziennikarze.
Milczenie nie oznaczało jednak braku działania. SPOIWO przechodziło metamorfozę. Zmienił się skład, zmienił się też pomysł na siebie. Pozostała cała reszta, czyli całe spektrum emocji zamkniętych w dźwiękach, a także ilustracyjność czy też filmowość tworzonej przez siebie muzyki. I tendencja do tego, by kolejny album także stanowił pewne podsumowanie okresu. Jak trudny musiał być to czas dla SPOIWA,da się wyczuć w każdej sekundzie Martial Hearts.
Muzycznie nie jest to już post-rock, a na pewno nie taki, z jakim zespół zapoznał nas na Salute Solitude. Rolę gitar przejęła elektronika i syntezatory. To one pełnią rolę przewodnika w świecie ciągłej walki o lepszą przyszłość. Walki wyczerpującej, mającej swoje wzloty i upadki. Walki codziennej, przez to trudniejszej do wyrażenia, bo też przecież mniej efektownej z racji swojego charakteru. Za to takiej, która dotyczy każdego z nas i dotykającej przy tym zupełnie różnych sfer życia. I właśnie w tym tkwi cała siła tego albumu, bo jego chłodne, elektroniczne brzmienie napawa nadzieją, ale też porusza w słuchaczu takie struny, o których istnieniu prawdopodobnie nie miał pojęcia. Wybudza dawne tęsknoty, przywołuje zakurzone, bolesne wspomnienia. Wszystko to robi jednak po „coś”, dodając sił do dalszej walki z codziennością.
Martial Hearts nie jest albumem analitycznym. Pobudza w słuchaczu emocje i podsuwa wyobraźni rozmaite obrazy. Od nas samych zależy, jakie. Efekty mogą się różnić, ale przecież i my różnimy się od siebie. Jestem jednak pewien, że jedno uczucie pojawi się u każdego z nas. Martial Hearts to płyta rewelacyjna. Dzieło, które pozostawia ślad w słuchaczu na dłużej.