100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #11 / Radiohead – OK Computer (1997)

Ufff, trudne wylosowało. Radiohead w Polsce ma status kultowy, co do tego nie mam wątpliwości. Potwierdzają to liczne analizy, które możecie znaleźć z okazji dwudziestolecia tego albumu lub następcy (Kid A) w rodzimych serwisach muzycznych (np. na Substance Only, Papaya.rocks lub Screenagers). W tym cyklu takiej analizy nie będzie. Będzie za to dużo wspominek. I zachęta do tego, by wrócić do tej płyty i raz jeszcze odkryć wszystkie jej smaczki.

Jedenastym wydawnictwem w ramach cyklu „100 albumów, które musisz przesłuchać przed śmiercią” jest wydany w 1997 roku OK Computer Radiohead.

Czy znałem wcześniej?

Po Radiohead w sposób świadomy sięgnąłem (wraz z masą innych zespołów) w trakcie dość przełomowego dla mnie seansu filmu Vanilla Sky. Na soundtracku znalazły się m.in. utwory Petera Gabriela, R.E.M., Red House Painters, The Chemical Brothers czy Sigur Rós. Nie było tam jednak piosenki otwierającej film, a że były to raczkujące czasy Internetu, to musiałem sięgać w naprawdę dziwne rejony, by dowiedzieć się, co to był za kawałek. Wreszcie się udało. Przesłuchania zacząłem od pierwszej płyty, chronologicznie, czyli od Pablo Honey i stwierdziłem, że chyba ktoś mnie oszukał. To ci goście od Creep?!

Ogólne spostrzeżenia

W końcu dotarłem i do tej płyty. Zacząłem powoli rozumieć, że nikt sobie ze mnie nie zakpił. Chyba że sam zespół, który przeszedł niesamowitą stylistyczną metamorfozę na przestrzeni zaledwie kilku lat. To wspomnienie numer jeden.

Drugi flashback dotyczy tego, jak już po latach dorobiłem się właściwego sprzętu grającego. Najtańsze słuchawki i głośniczki z przeceny królowały bardzo długo na moim biurku. W końcu jednak dostałem lepsze głośniki i wzmacniacz, w którym było słychać więcej. Znacznie więcej. Zacząłem też dbać o jakość przesłuchiwanej muzyki i przestały wystarczać empetrójki z jakością 128kbs. Byłem mocno skonfundowany. Na tyle, że musiałem posłuchać tej płyty z innego źródła, bo o ile podstawowe melodie czy też instrumenty będące na pierwszym planie się zgadzały, to o co chodziło z tymi dodatkowymi dźwiękami? Przecież wcześniej ich nie było! Jakościowym freakiem i fanem kabli po 50 zł za metr nie zostałem, ale odświeżające było to, ile może przelecieć koło nosa, gdy muzyki słucha się w mniej uważny sposób.

Wspomnienie trzecie, czyli spostrzeżenia dzisiejsze. Najważniejsze to takie, że album nie zestarzał się brzmieniowo. Technologia, sposób realizacji nagrań i produkcja rozwinęły się od tego czasu niesamowicie. Zawsze istnieje obawa, szczególnie w przypadku muzyki zawierającej w sobie jakiś pierwiastek elektroniczny, że po wielu latach coś zacznie brzmieć po prostu źle i że się zestarzało. Tu nie ma o tym mowy.

Równie istotne jest dla mnie to, że OK Computer nie jest albumem z gatunku tych, o których super się pisze, chwali, docenia, ale nie chce się ich słuchać. Odpaliłem go dziś trzy razy z rzędu i właściwie gdybym nie chciał posłuchać jeszcze czegoś innego, to zrobiłbym to pewnie kolejne trzy razy. To są naprawdę piękne piosenki ze świetnymi aranżacjami, doskonałym konceptem. Do tego najeżone tyloma smaczkami, że trudno tutaj o nudę. I bez żadnych słabych momentów.

Czy będę wracać?

Miałem naprawdę mocną fazę na Radiohead w pewnym okresie i słuchałem ich niemalże nieustannie. Teraz wracam regularnie, by przypomnieć sobie tamte czasy, ale też na nowo poczuć, jak genialny jest to zespół. Serio, chwalmy Radiohead i – choć zabrzmi to banalnie – cieszmy się, że żyjemy w okresie, w którym tworzą muzykę.

Alternatywa

OK Computer czy Kid A? Obie płyty traktuję jak dwie strony tej samej monety i płynne przejście pomiędzy tym, co było na początku, a tym, gdzie grupa podążyła później. Oba albumy to arcydzieła, ale sam, gdybym musiał wybierać, sięgnąłbym prawdopodobnie po Kid A.