100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #20 / Primal Scream – Screamadelica (1991)

Klasyka. Dziwnie pisać w ten sposób o płycie wydanej w 1991 roku, ale od tego czasu minęło już 30 lat. Dziś w ramach cyklu „100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią” pląsam nieśmiało do dźwięków albumu Screamadelica Primal Scream.

Czy znałem wcześniej?

Znałem i słuchałem wręcz nałogowo. Zresztą nadal bardzo chętnie wracam do tej płyty.

A zaczęło się jakoś w 2010 roku. To wtedy organizatorzy OFF Festivalu ogłosili, że Primal Scream w związku z 20-leciem wydania albumu Screamadelica zagra go w całości. To była moja druga edycja na katowickiej imprezie i w tamtym okresie jeździłem na nią raczej w ciemno. Niewiele znałem, jeszcze mniej muzyki przesłuchiwałem przed. Byłem wkręcony w odkrywanie – nowych dźwięków i własnego gustu.

W każdym razie śledząc zapowiedzi, dotarło do mnie, że ten koncert trzeba będzie zobaczyć. Znałem też wyrywkowo materiał z płyty. I to tyle. Z samego występu pamiętam bardzo pozytywną energię płynącą ze sceny. Dużo kolorów, wyluzowani muzycy i tańcząca publika. Bardzo mi się to podobało. Zaraz po powrocie wsiąkłem w ten album na długo.

Ogólne spostrzeżenia

Screamadelica w 2021 roku nie robi wcale wrażenia tym, że Primal Scream miesza na niej rozmaite gatunki. Teraz robi to każdy i nie potrzebuje do tego nawet profesjonalnego studia. Można swobodnie łączyć ze sobą najdziwniejsze stylistyki, nie wychodząc przy tym z własnego pokoju. Jedyną różnicą pomiędzy opus magnum Primal Scream, a wieloma innymi eklektycznymi, współczesnymi produkcjami, jest jakość.

I tak, na tej płycie znajdziecie elementy trip-hopu (Higher Than The Sun), acid house’u (Don’t Fight It, Feel It) i gospel (Come Together), klasycznej psychodelii (Loaded), jazzu (I’m Comin’ Down) i niepokojącej, eksperymentalnej elektroniki oraz dubu (Higher Than The Sun (A Dub Symphony In Two Parts)). Na papierze to ładna, gatunkowa żonglerka, ale w praktyce poszczególne kompozycje tworzące ten materiał są ze sobą bardzo, ale to bardzo spójne.

Do tego dochodzi aura narkotycznego tripu, tak bardzo obecna w każdym dźwięku i frazie. Ba, „Screamadelica” to w pewnym sensie koncept album oddający hołd psychodelikom. Słychać to bardzo wyraźnie w samej strukturze płyty. Zaczynamy przecież od najbardziej klasycznej, „normalnej” kompozycji (Movin’ On Up). Zaraz po niej łapie nas trip i związana z nim euforia, którą kończy Higher In The Sun. Następuje wyciszenie, kontemplacja i odkrywanie kolejnych warstw osobowości. Wszystko to przeżywamy w atmosferze totalnego luzu (Loaded). Całość kończy się lekkim zjazdem (dwie ostatnie kompozycje), ale nie takim, który zatarłby pozytywny wydźwięk tej kwaśnej, a przy tym bardzo efektownej i barwnej wycieczki.

Czy będę wracać?

Jeszcze jak!

Alternatywa

Nie będę wymyślać na siłę zamienników. Ten album po prostu warto znać.

A po nim poszperać po scenie zwanej madchesterem. Zaczynając od The Stone Roses The Stone Roses.