Nie wiem, co o tym sądzić, ale dziś słucham płyty, po którą na pewno nie sięgnąłbym z własnej woli. Mowa o wydanym w 1976 roku O Holy Night Luciano Pavarottiego.
Czy znałem wcześniej?
Nazwisko tak, muzykę pewnie też, ale były to prawdopodobnie fragmenty. Do tego Pavarotti mylił mi się zawsze z Bocellim i mój mózg długo nie odnotował tego, że to zupełnie inni twórcy. Co poradzić – jestem ignorantem w tej kwestii i na dodatek wcale nie czuję się z tym źle.
Ogólne spostrzeżenia
Mógłbym napisać, że to album nie dla mnie, ale jednocześnie porcja dobrej, jakościowej muzyki. Nie tym razem. Opera jest dla mnie synonimem totalnej nudy, na której zasypiam. I jest to fakt, bo kiedyś będąc na operetce chrapłem doniośle, wzbudzając konsternację ludzi siedzących wokół. Egzaltacja i patetyzm poza skalą, a do tego skupienie się na głosie i jego brzmieniu, co w ogóle mnie nie interesuje. Na dokładkę jarmarczne aranżacje w wersjach niby to mających przypominać muzykę klasyczną tylko potęguje zły odbiór tej płyty.
Także rozbudowanych spostrzeżeń nie będzie. O Holy Night było dla mnie męką. Nie doceniam i na pewno nie polecam.
Czy będę wracać?
…
Alternatywa
Jestem bezradny, bo nie wiem, z czym to skleić. Operę sobie darujcie. Muzyka klasyczna? Czuję, że wrzucenie jej do tego samego worka, co twórczość Pavarottiego, byłaby obrazą dla tego gatunku. To może chociaż muzyka włoska? OK, niech będzie ten trop. Sprawdźcie sobie to, jakie piękne ścieżki dźwiękowe z poszanowaniem dla tradycji potrafił tworzyć Nino Rota. Może być to soundtrack do La Strady, do Dolce Vita, a nawet ten najbardziej znany – do Godfather.