Ostatni koncert tego roku zaliczony. Bielizna to jednak niedoceniana, ale bardzo istotna sprawa.
Zaimponował mi zespół, bo zamiast bawić się w odgrywanie starych przebojów, dostaliśmy festiwal nowych, świeżych kawałków. Mając zamkniętą makówkę można było się wkurzyć, ale co to, to nie ja. Nie, dla mnie taka postawa to deklaracja niezależności, a tę zawsze będę wspierać. Zresztą nowe utwory zabrzmiały naprawdę dobrze. Soczyście, ale w zgodzie ze starym materiałem. Tak, jak powinno brzmieć świeże. Zaskakująco, ale też z poszanowaniem własnego stylu.
Zresztą dla wytrwałych na bisie czekała klasyka. W naprawdę świetnych, energetycznych wersjach.
Inna sprawa, że tak naprawdę cały występ pełen był energii. Grupie po prostu się chciało. Chciało mocno, czego wyrazem były dwie godziny gry na naprawdę wysokim poziomie. Trudno wyobrazić sobie lepszy gig na zakończenie roku.
Ludzie często mnie pytają: „po co idziesz na coś, co już widziałeś” lub też odpuszczają, bo przecież „już widziałem i pewnie zaraz znowu zobaczę”. Gówno prawda. Zespołu może zaraz nie być. Was też może zaraz nie być. Podejście do życia w stylu „jeszcze będzie czas” jest najgłupszym z możliwych. Wie o tym Bielizna, która w sopockim SPATiFie dała z siebie wszystko. W końcu następnej okazji może nie być. Ostatnie dwa lata dobitnie nam to uświadomiły.
Czas na to, żebyście i Wy zdali sobie z tego sprawę. Najlepiej na takich koncertach, jak ten opisany powyżej.