Na początku przykuwa uwagę swoim nietypowym, ale przemyślanym image’em scenicznym. Ciekawość bierze górę i konia z rzędem temu, kto po zobaczeniu tej postaci nie sięgnął po muzykę. Ta okazuje się równie osobliwa, niełatwa do sklasyfikowania i pełna sprzeczności, co wizerunek. Adam Piętak w swoim projekcie Królówczana Smuga nie boi się przekraczać granic. I to zarówno tych stylistycznych, bezpośrednio powiązanych dźwiękami, jak i tych przynależnych (zdawałoby się) do konkretnego miejsca czy czasu. Adam nie boi się też czerpać z tradycji biłgorajskiego regionu i bierze z niego to, co interesuje go najbardziej. Przenosi wybrane przez siebie elementy w teraźniejszość, a być może, biorąc pod uwagę ilość eksperymentów występujących w jego twórczości — w przyszłość. Ponadto robi to w autorski, oryginalny sposób. W pełni odpowiadający zawartości tworzonego przez siebie materiału.
W poniższej rozmowie skupiamy się jednak nie na alter ego Adama, odzianej w biel postaci w czerwonej masce, a na nim samym. Co go inspiruje, czego słucha na co dzień, jak doszło do tego, że powołał do życia Królówczaną Smugę? O tym wszystkim i o wielu innych aspektach życia tego twórcy dowiecie się z poniższego tekstu.
Pytanie: Jaką rolę odgrywa w Twoim życiu muzyka? Jakie jest Twoje pierwsze związane z nią wspomnienie?
Adam Piętak: Nie zabrzmię może oryginalnie gdy powiem, że stanowi dla mnie nieodzowną, a może nawet najistotniejszą część mojego życia. Jest ze mną wszędzie i zawsze. Taki przyjaciel na niby – nigdy nie zawodzi, zawsze możesz na niego liczyć (nie pożyczy pieniędzy, ale to jedyna wada).
Z muzyką wiążę się spora część mojej egzystencji. Już w szkole podstawowej mama zapisała mnie do szkoły muzycznej na lekcje gry na gitarze, choć wcale tego nie chciałem. Ba – to była dla mnie męka! Często powtarzam znajomym anegdotkę, jak to bardzo nie chciałem chodzić na te zajęcia, aż w pewnym momencie przestałem w ogóle się do nich przygotowywać. Pewnego dnia, gdy nadszedł dzień weryfikacji zadanego do domu utworu, okazało się, że kompletnie nie wiem jak go grać. Pan prowadzący zajęcia wyszedł z sali, po kilku minutach wrócił ze swoimi kolegami i koleżankami z grona pedagogicznego i wskazując na mnie palcem, powiedział: „tak wygląda najgorszy uczeń w szkole”! Cóż, traumatyczne było to przeżycie. Na tyle dotkliwe, że po 5 latach nauki odstawiłem gitarę w kąt na dłuuuugie lata.
Nie winię za to mamy, bo wiem, że chciała dla mnie dobrze i w ostatecznym rozrachunku kocham grać na gitarze, a pretensje mam raczej do systemu edukacji, który nie potrafi wypracować narzędzi mogących zainteresować nauką, a tylko stawia deadline’y i pod presją rygoru wymaga niezwłocznej realizacji. Można by było na ten temat długo… Na szczęście po niemalże siedmiu latach gitarowej absencji (o zgrozo!) w wieku około 17 lat, zainspirowany postacią Maxa Cavalery, znanego z występów w grupie Sepultura czy obecnie Soulfly, postanowiłem kupić sobie gitarę elektryczną. Chciałem dokładnie ten sam kształt gitary co on (ESP Viper – gram na niej po dziś dzień!) i co ciekawe, uwaga, starałem się ubierać jak on (sic!). I nawet to nie sprawiło, że zacząłem grać systematycznie. Dopiero od kilku lat tak naprawdę, już po rozpoczęciu przygody z Królówczaną Smugą, gra na gitarze stała się chlebem powszednim na równi ze słuchaniem muzyki.
P: Co było impulsem do tego, by ze słuchacza zamienić się w twórcę?
AP: W czasie studiów licencjackich w Rzeszowie rozpocząłem przygodę z tzw. dziennikarstwem muzycznym. Przyznam, że mocno byłem podjarany tym, co robię, zwłaszcza że pokrywało się to zarówno z dziennikarskim kierunkiem studiów, jak i pasją związaną z samą muzyką. Możliwość rozmowy z ulubionymi wykonawcami była największą frajdą. Działałem głównie na pisemnym gruncie. Stworzyłem ponad 100 recenzji i kilkadziesiąt wywiadów (niektóre dalej wiszą na portalach Magazynu Gitarzysta, Perkusista czy Violence Online — w papierowej formie pojawiały się w magazynach 7 Gates i Musick Magazine). W pewnym momencie, po kilku latach zdałem sobie sprawę, że chyba coś jest tutaj nie tak – wychodzi nowy album a ja, zamiast go celebrować i tak po prostu poddać się jego „flow” – analizuję go od początku do końca, szukam słów, by go za wszelką cenę opisać, tracąc tym samym satysfakcję ze słuchanej muzyki. I to był moment zwrotny.
Próbkę mojej dziennikarskiej działalności znaleźć można TUTAJ lub TUTAJ.
Następnie po przeprowadzce do Gdańska i rozpoczęciu studiów na ASP swą ekspresję twórczą zacząłem przelewać na inne media – film, fotografie, performance. W pewnym momencie zacząłem tworzyć video-relacje z wernisaży wystaw i różnych kulturalnych wydarzeń. Do pełnego efektu brakowało mi muzyki stanowiącej tło, a że nie miałem skłonności do wykorzystywania czyichś materiałów, zamierzałem tworzyć coś swojego. Zaczęło mi się to podobać, z każdą kolejną relacją pojawiał się nowy utwór. Gdy utworów było już kilkanaście, postanowiłem zebrać je w całość, nieco rozbudować i tym samym stworzony został pierwszy album pt. Pasz Tła, Pasz Teł. I tu ciekawostka: poniżej link do pierwszej zrealizowanej przeze mnie video-relacji wraz z pierwszym skomponowanym przeze mnie utworem.
P: Czego aktualnie słuchasz? Czy ma to wpływ na komponowanie i jeśli nie, to co innego inspiruje Cię przy tworzeniu nowych dźwięków i tekstów?
AP: Ciężko o podanie czegoś konkretnego. Jak pokazał tegoroczny Spotify Wrapped, dwa pierwsze najczęściej słuchane przeze mnie gatunki to Ambient i Grindcore (XD). Tak więc zakres jest dość szeroki i niewątpliwie zasłuchuję się z wypiekami na twarzy w twórczości zarówno Jona Hassella, jak i Pig Destroyer, tym samym czerpiąc inspiracje zarówno z pierwszego, jak i z drugiego projektu.
Wydaje mi się, że wiele rzeczy dzieje się po prostu podświadomie – tworzę coś mimowolnie, bo mam taką potrzebę, a dopiero później zdaję sobie sprawę, że jest to nawiązanie do czegoś, co już istnieje, czego słuchałem. Wiadome jest, że sztuka to nie monolit spadający „z nie wiadomo skąd” (jak w Odysei Kosmicznej Kubricka), tylko jest efektem świadomego lub podświadomego doświadczenia przyczynowo-skutkowego. Słuchanie muzyki jest niewątpliwie inspirujące, ale jeszcze większy wpływ ma obcowanie z nią na żywo. Miało to miejsce zarówno 5 albo 6 lat temu podczas jednego z ostatnich koncertów projektu Stara Rzeka, jak i po tegorocznym Avant Art Festival, po którym wróciłem do domu i zacząłem tworzyć.
Z kolei teksty przychodzą do mnie w kompletnie niespodziewanych momentach: w nocy, podczas leśnego biegu, w trakcie rozmowy ze znajomymi. Podsumowując tę kwestię, myślę, że najbardziej inspirujące są momenty, gdy jesteś w jakimś stopniu zmuszony do wyjścia poza sferę komfortu. Zderzenie się z nowym doświadczeniem sprawia, że jeżeli było ono wystarczająco mocne i pozytywne, pozostanie ono w tobie i będziesz chcieć do niego wracać. Jeżeli fizycznie nie będzie to możliwe, to będziesz próbować przywoływać jego ducha przez tekst, muzykę lub jeszcze coś innego.
P: Jaki koncert zrobił na Tobie w ostatnim czasie, ale i w ogóle, największe wrażenie?
AP: Tak jak wspomniałem, koncert Kuby Ziołka był momentem przełomowym, jedną z kilku istotnych składowych przyczyniających się do rozpoczęcia przygody z komponowaniem. Innymi wydarzeniami, na które czekam zawsze ze zniecierpliwieniem, są koncerty zespołu Furia. Tak, to zdecydowanie mój top twórców z Polski. Nihil i całokształt jego twórczości jest niezwykle inspirujący, nie mówiąc już o samej Furii, w której klimacie totalnie się odnajduję i chyba podskórnie gdzieś się do niego zbliżam jako Królówczana Smuga. Ostatnimi koncertami, które zrobiły na mnie piorunujące wrażenie były występy dwóch duetów podczas wspomnianego Avant Art Festival – Kenijczyków z Duma oraz Prison Religion z USA. Oba niezwykle intensywne, wypełnione nieokiełznaną energią zarażającą słuchaczy. Doświadczenie, po którym długo dochodzisz do siebie.
P: Jeśli mógłbyś zmienić cokolwiek na obecnej, polskiej niezależnej scenie muzycznej, to co by to było? Jak Twoim zdaniem wpłynie na nią obecna sytuacja związana z pandemią?
AP: Biorąc pod uwagę to, z czym mamy obecnie do czynienia w tzw. niezalu, mowa tu o ogromie niesamowitych, różnorodnych twórców wykonujących skrajnie różne style, o łatwym dostępie do narzędzi związanych z produkcją i dystrybucją muzyki, o licznych labelach wydających i promujących tę muzykę, festiwalach jednoczących artystów – mógłbym powiedzieć, że nie zmieniłbym czegokolwiek. Podoba mi się ten kierunek rozwoju, choć ma on oczywiście też swoje wady. Ciężko się połapać w tym wszystkim, być na bieżąco, a co najważniejsze – znaleźć coś w tym uniwersum dla siebie. Jednakże wydaje mi się, że ostatnie 10 lat polskiej sceny muzycznej, zarówno niezależnej jak i tej, powiedzmy alternatywno-mainstreamowej (na którą niewątpliwe ma wpływ to, co się dzieje w undergroundzie) to czas owocny, a nawet nie zawaham się użyć stwierdzenia, że jeden z lepszych „w ogóle” w Polsce. Jeżeli miałbym się jednak czegoś czepiać, to relacji twórców i wydawców. Są labele, które przyjmą cię z otwartymi ramionami. Są i takie, które nie raczą odpisać na jednego maila. Podobnie jest z twórcami – są tacy, którzy tworzą gdzieś w swoich jaskiniach, nie prosząc się o oklaski. Są i tacy, co za wszelką cenę muszą być w labelu, koniecznie wydać się na fizyku, a potem ostentacyjnie mieć pretensje, że „z jakiegoś powodu” nikt się nimi nie interesuje. Nie chcę jednak generalizować. Są to raczej pojedyncze przypadki niż problemy rzutujące na cały rynek niezalowy, więc ciężko zmienić cokolwiek w tej kwestii.
Cyniczne jest mówienie, że pandemia ma zarówno złe, jak i dobre skutki, biorąc pod uwagę fakt, jak wielu ludzi umarło na skutek zarażenia się wirusem i jak wielu z nas ucierpiało na zdrowiu psychicznym i fizycznym. Jednakże w czasie pierwszego lockdownu bardzo dużo tworzyłem, na tyle dużo, że udało się stworzyć album ODRAPDORAP. Największym minusem był brak koncertów. Niezal jakoś próbował sobie poradzić, na przykład przez wprowadzenie wydarzeń online. Jest to jakaś opcja, jednakże nie zastąpi nigdy atmosfery występów na żywo, a te z kolei są moim zdaniem bardzo istotną formą integracji z odbiorcą, poznania się nawzajem i nie ukrywajmy – możliwością dodatkowego zarobku dla twórcy. Królówczana Smuga to twór audiowizualny, dlatego aby istniała, konieczne są występy.
Ten rok był z kolei zdecydowanie łaskawszy i bardziej owocny dla wszystkich miłośników wydarzeń live i pozwolił podładować bateryjki na ewentualny, zimowy lockdown. I znowu, zabrzmi to trochę jak kpina, ale wyobraźmy sobie pandemiczną utopię, w której izolujemy się przez zimę, w tym czasie tworzone są najlepsze albumy, a na wiosnę i lato ruszają koncerty je promujące (przy założeniu, że społeczeństwo jest w znakomitej większości zaszczepione) – w takim systemie jest szansa na przetrwanie. Wiemy jednak, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej, nie jesteśmy w stanie przewidzieć długofalowo w tych czasach czegokolwiek, a przede wszystkim dokąd pandemia poprowadzi nas w przyszłości.
P: I pytanie kluczowe: hałasy czy melodie?
Jon Hassell na dobranoc, na dzień dobry Pig Destroyer 😉