Wczorajszy koncert Big Brave w gdańskiej Ziemi był naprawdę bardzo dobry. I nieco nierówny.
Zacznijmy jednak od Fågelle, jednoosobowego projektu Klary Andersson. Moje oczekiwania co do niego były totalnie żadne, bo zwyczajnie nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. Nie miałem też czasu przesłuchać nawet skrawka dźwięków wydanych pod tą nazwą. Nie żałuję. Opis na plakacie wydarzenia, odnoszący się do zawartości muzycznej, o treści „eksperymentalny pop ze Szwecji” trafiał bowiem w sedno. Andersson w momentach cichych skupiała uwagę przede wszystkim na swoim głosie. Jej kompozycje, odarte z niezliczonych warstw przesteru i gitarowych efektów okazywały się prostymi, melodyjnymi i bardzo ładnymi piosenkami. To były najbardziej zapamiętywalne i tym bardziej znaczące wobec całości chwile. Dominował bowiem drone, dudniące hałasy i wspomniana już bardzo hałaśliwa gitara. Zaskakująco dobry, a przy tym przemyślany występ i na pewno będę śledzić dalsze losy tego projektu.
Trója muzyków Big Brave weszła w swój występ bardzo mocno. Zaczęli bez zbędnego wstępu, obwąchiwania się z publiką czy uśmiechów. Zaczęli od tego, co potrafią najlepiej, czyli od ultra ciężkiego uderzenia. Brzmienie było doprawdy mocarne, ale przy tym klarowne i selektywne. Na scenie królował noise rock najwyższych lotów, do tego energia i pasja wylewała się z każdego uderzenia w gitarowe struny, zakrzyku czy ataku (bo inaczej się tego nazwać nie da) wymierzonego w bębny. Były w tym prymitywnym, a jednocześnie zniuansowanym graniu momenty tak genialne, że aż trudno było mi uwierzyć, że jestem tego świadkiem. Wydawało mi się, że będzie to koncert bez skazy; taki, który będę wspominać przez lata.
Nie stało się tak, bo środkowa część setu przyniosła sporą zmianę. Zespół zwolnił, wyciszył i zaczęło się budowanie napięcia. Jego ogólny poziom opadł jednak dość znacznie, bo środki wyrazu zamiast tak jak wcześniej, pochodzić wprost z trzewi, zaczęły być bardziej przemyślane. Zwyciężyła głowa. Pozostawały dwie opcje: zanurzyć się w tych spokojnych fragmentach jeszcze głębiej, albo wynurzyć z transu, zaczerpnąć świeżego powietrza i nabrać sił na później. Problem w tym, że ta przerwa trwała nieco zbyt długo. Mnie otrzeźwiła tak, że nieco trudniej było mi powrócić w końcówce do dźwięków mocniejszych, groźniejszych. Do świata pełnego furii i pierwotnej energii.
Tej na szczęście i tak było w ostatecznym rozrachunku na tyle dużo, że występ Big Brave oceniam bardzo dobrze. I będę go wspominać długo.