Artysta, który cieszył się największą popularnością w swojej ojczyźnie – USA. Dziś odsłuchuję Billy’ego Joela i jego album pt. Glass Houses (1980).
Czy znałem wcześniej?
Nie i to w tym sensie, że nic a nic.
W ogóle nie kojarzę Billy’ego Joela. Nigdy nie mignął mi w żadnej z telewizji muzycznych. Nie kojarzę go też z żadnego soundtracku.
Znam jedynie o tyle, że moja dziewczyna często myliła imię i nazwisko wokalisty Green Daya, Billy’ego Joe Armstronga, i nazywała go Billym Joelem. Nie, ona też nie zna muzyki tego drugiego (w sensie Joela), ale i mi w pewnym momencie wszystko się pomieszało i sam już nie wiedziałem, który jest którym.
Ogólne spostrzeżenia
Słuchajcie, płyta przeleciała, a ja nie mam nic do powiedzenia. A coś trzeba napisać…
Strasznie nijakie to było. Nie nijakie – złe. Po prostu nijakie. Totalnie żadne.
Brak hitów, do tego brzmienie knajpianego hard rocka z takim jakby… nowofalowym vibe’em, ale ten vibe jest tak autentyczny jak polski rząd w swoich staraniach odnośnie tego, by wszystkim nam żyło się lepiej.
Z racji nieznajomości opisywanego artysty nie wiem, czy to była swego rodzaju próba odmłodzenia się, zaprezentowania nowej publice czy po prostu konieczność wynikająca z przynależności do mainstreamu.
Tak czy siak, dziś album ten nie wyróżnia się dosłownie niczym. Być może w epoce był to kawał muzyki „na czasie”, ale próby tegoż (czasu) nie przetrwał.
Czy będę wracać?
Nie. Zresztą już o niej zapomniałem.
Alternatywa
Jak już chcecie być rockowym boomerem, to sięgnijcie po takie składy jak Journey, Eagles albo Chicago. Z tego ostatniego polecam bardzo mocno album Chicago VII.
A najlepiej buja Jefferson Starship. Chociażby na takiej płycie jak Freedom at Point Zero.