Ile można poświęcić w imię absolutu? Czy osiągnięcie go w ogóle jest możliwe? Jaką przychodzi zapłacić za to cenę? I najważniejsze: czy warto?
Te pytania pojawiają się automatycznie w głowie odbiorcy w trakcie lektury książki „Ofiara i transcendencja” autorstwa Nicka Soulsby’ego (w przekładzie Lesława Halińskiego i z posłowiem Bartka Chacińskiego). Nasza odpowiedź, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, zależy w dużej mierze od własnej wrażliwości.
Soulsby nie jest nowicjuszem w temacie zespołowych biografii. Wcześniej (choć nie na polskim rynku) można było zapoznać się z jego twórczością w kontekście Thurstona Moore’a, Nirvany i sceny Seattle. Autor w swoich książkach przyjmuje pozycję drugoplanową, oddając głos, w tym przypadku za pomocą ponad setki przeprowadzonych wywiadów, bohaterom związanym z opisywanymi zespołami lub zjawiskami. Mamy więc do czynienia z relacją z pierwszej ręki, choć to, jak poszczególni bohaterowie pamiętają pewne wydarzenia, z oczywistych względów, dość mocno się od siebie różni.

W przypadku „Ofiary i transcendencji” mamy do czynienia niemalże z całą historią Swans. Grupy, która obrosła kultem. Nie tylko pod względem muzycznym, ale też w dużym stopniu pod względem tego, co działo się za kulisami. Soulsby przy pisaniu tego tytułu ściśle współpracował z Michaelem Girą, więc nie ma tu miejsca na autorskie dywagacje i interpretacje. Lider, a właściwie człowiek, który jest synonimem nazwy grupy, nie ucieka od trudnych tematów. Nie tłumaczy się i nie rozlicza ze swoich decyzji. Niektóre tłumaczy, przy innych nabiera wody w usta, oddając pola innym członkom grupy. Tych przez cztery dekady działalności przez zespół przewinęło się naprawdę dużo. Jest więc z kim rozmawiać i kogo podpytać, bo dochodzą do tego też osoby z branży, takie jak (w tym przypadku naprawdę istotni) techniczni, realizatorzy dźwięku, menedżerowie, kierownicy trasy i przedstawiciele wytwórni płytowych. Jaki wyłania się z tego obraz?
Właśnie, tu wiele zależy od wspomnianego podejścia czytelnika. Mnie nigdy nie udzieliła się kultowość Swans. Lubię ich płyty, niektóre nawet bardzo, widziałem ich też (dwa razy) na żywo. Oba występy w ramach OFF Festivalu — w 2012 i 2017 roku. Ten pierwszy zrobił na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Transowa ściana dźwięku, do tego wspaniała chemia muzyków na scenie. Było w tym coś z ostateczności, dojścia do granicy tego, jak może wyglądać i przede wszystkim brzmieć muzyka. Jednocześnie wszystko, każdy dźwięk, który dochodził wtedy ze sceny, był klarowny, a samo brzmienie niezwykle przestrzenne. Przy okazji drugiego z wymienionych koncertów było wręcz odwrotnie. Swans wynudzili mnie okropnie, a ich samonakręcająca się, z każdą chwilą coraz głośniejsza orkiestra hałasu wydawała się zmierzać donikąd. Odpuściłem po kilkudziesięciu minutach; zmęczony i zniechęcony tym, co zobaczyłem i usłyszałem.

Potem wróciłem do ich twórczości i w ich dyskografii pojawiło się kilka pozycji, będących moimi faworytami. Przede wszystkim koncepcyjny, zróżnicowany formalnie Children of God oraz stanowiący zwieńczenie ostatniego, zdecydowanie mniej agresywnego wcielenia grupy The Glowing Man. Znam też i lubię kilka innych, ale nigdy nie był to zespół (wróć — wyłączając pierwszy kontakt z ich muzyką na żywo, we wspomnianym 2012 roku), który otwierałby we mnie coś, czego wcześniej już nie znałem. Słowem — nie inspirował mnie aż tak, jak innych.
Może właśnie to jest powodem tego, że po przeczytaniu „Ofiary i transcendencji”, zamiast zanurzyć się w dźwiękach tworzonych przez Girę i spółkę, to mam ochotę zrobić coś totalnie odwrotnego. Nie chce mi się ich słuchać. Książkowy Gira nie objawił mi się bowiem jako twórca kompletny, a kompletny megaloman i tyran.
Nie mam nic przeciwko temu, by poświęcić jakiejś idei całe swoje życie. Ba, nic mi do tego, gdy ktoś się przepracowuje, daje z siebie wszystko w jakiejś dziedzinie i to bez względu na efekty. To jego/jej wybór i jego/jej życie. Gorzej, gdy swoimi decyzjami mamy wpływ na innych. A Michael Gira sterroryzował całe pokolenie bardzo dobrych muzyków, którzy, tak przynajmniej odczytuję ich wypowiedzi, z obcowania z nim nabawili się głównie syndromu sztokholmskiego. I nic nie tłumaczy takiego zachowania lidera Swans wobec ludzi, którzy na niego liczyli, którzy poświęcali dla niego czas i dawali z siebie wszystko, by mu się przypodobać.
Na stronach książki Soulsby’ego wielokrotnie mamy do czynienia z wypowiedziami osób, które w jakiś sposób tłumaczą zachowanie lidera. Od zwykłego pokrzykiwania na współpracowników, przez groźby, rzucanie bezlitosnymi spojrzeniami, ciche dni i otwarte kłótnie, aż po rękoczyny oraz ciągłe zmiany decyzji i klasyczny „ghosting”. Gira opisany zostaje jako osoba, której głównym celem jest ciągłe przesuwanie granic, ale też stałe balansowanie na krawędzi szaleństwa. Tak jak wspomniałem, nie mam problemu z tym, gdy ktoś traktuje w taki sposób samego siebie. Gorzej, gdy przelewa to także na wszystkich wokół. Efektem takich działań lidera Swans było to, że zamiast zespołu ludzi, którzy mogli w sposób otwarty uwolnić swoją kreatywność, powstało coś na kształt muzycznego kołchozu. Każdy z muzyków tworzących Swans miał robić dokładnie to, co zażyczył sobie jego lider. Kij z tym, gdyby te osoby dostawały za to godziwą zapłatę, dobre warunki w trasie i zostały docenione przez tzw. branżę. Nic z tego. Większość z muzyków zmagała się potem z depresją lub porzuciło granie. Po latach bronią Girę, usprawiedliwiają jego poczynania, dodają do nich drugie dno i tłumaczą to chorobliwą, choć z natury słuszną przecież chęcią osiągnięcia absolutu. Ja nie kupuję takiej narracji.

Autor stara się w pewnych momentach ukierunkować słuchacza na to, że powodem wszystkich tych działań Giry jest jego dzieciństwo. Nie widzę w nim jednak nic nadzwyczajnego — zmaganie się z biedą i niezrozumieniem ze strony rodziców nie jest czymś, co tłumaczyłoby takie zachowania. Powiem więcej — Gira sam, zdaje się, postawił na taką narrację i każdą podjętą przez siebie decyzją dążył do tego (być może podświadomie, być może nie), by balansować na granicy. Ubóstwa, wypłacalności i walki o przetrwanie. Wydaje się, że to człowiek, który chce walczyć z całym światem, a gdy tenże świat nie odpowiada na jego zaczepki, to sam inicjuje sytuacje, zmuszające go do takich zachowań. Wyziera z tego postać artysty pełnego problemów, które po części sam sobie stwarza. Nie można mu odmówić wizji i ogromnej charyzmy, ale cena, którą przychodzi zapłacić wszystkim z nim powiązanym, jest naprawdę wysoka.

Tak duże emocje w trakcie i po przeczytaniu tej książki są zasługą naprawdę świetnej, redaktorskiej roboty Soulsby’ego. Narracja prowadzona jest bardzo płynnie; zaczynamy od czasów przed założeniem zespołu i przechodzimy przez wszystkie jego fazy rozwoju. Wypowiadające się na poszczególnych stronach osoby opowiadają w sposób ciekawy, do tego kolejność przekazywanych przez nich informacji jest dobrana w taki sposób, że niejako uzupełniają swoje zeznania, rzucając na poszczególne wydarzenia sporo światła. Perspektywy są różne, tak jak i różni byli ludzie tworzący Swans. Wszystkich tych ludzi łączy jednak ogromne zaangażowanie, którym obdarzyli swego czasu zespół. Czuć też, że dla wielu jest to temat trudny i nie przepracowali jeszcze wszystkich emocji związanych z pobytem w tym składzie. Soulsby tak to wszystko poukładał, że w kilku momentach można odczuć niemal fizyczny ból — szczególnie w temacie bardzo niedocenianej, a mającej ogromny wpływ na brzmienie zespołu Jarboe. Takich momentów jest tu więcej, a kolejne strony, zamiast spokojnie czytać, pochłania się w sposób łapczywy, szukając kolejnych perspektyw dotykających poruszanych w danym momencie wątków. Pod tym względem jest to pozycja naprawdę znakomicie napisana.
Nie twierdzę, że każdy z czytających będzie mieć podobne odczucia po zapoznaniu się z „Ofiarą i transcendencją”. W żaden sposób nie oceniam również tych, dla których taka droga do osiągnięcia celu jest drogą słuszną. Jestem jednak pewien, że dla nikogo nie będzie to książka łatwa i przyjemna. Jednak jeśli jesteście zainteresowani losami opisywanej grupy, fanami talentu Michaela Giry, lubicie zaglądać za kulisy działań artystów i doceniacie szeroko pojętą muzykę alternatywną, to na pewno nie będziecie się nudzić w trakcie jej lektury. Ba, zostaniecie pochłonięci całkowicie przez tą straszną, rzadziej zabawną, często też inspirującą książkę o tym, jak nie da się osiągnąć absolutu. I będziecie się zastanawiać nad tym, czy warto w ogóle próbować.

Po lekturze pozostaje pytanie — czy to była jedyna droga? I jeśli nawet by się udało, to czy byłoby warto?
A ja sam na pewno do Swans wrócę. Świat Giry jest światem fascynującym, wciągającym, nawet jeśli więcej można wyciągnąć z niego przestróg, niż motywacji do działania.