Reaktywacja Music is The Weapon Fest to dla mnie spore wydarzenie. Relacje z koncertów poprzednich edycji wyznaczały pewne etapy mojej pisaniny i odbijały jak w lustrze ówczesną kondycję sceny. Czy tak było i tym razem?
W pewnym sensie tak. Przed opisem koncertów muszę zwrócić uwagę na coś, czego przeoczyć się nie dało. Na frekwencję. Dużo się o niej ostatnio mówi w kontekście niezalowych / alternatywnych koncertów. I w tym wypadku, niestety, nie należała ona do najlepszych. Szczególnie jeśli zestawić ją z jakością prezentowaną przez występujące tego sobotniego wieczoru zespoły. W pewnym momencie poczułem, że staje się częścią epilogu pewnej historii. Wolałbym nie. I tak tak, ja wiem, że o tym mówi się od dawna. Tylko że trend się nie odwraca, a co najwyżej zaskakują pojedyncze, pozytywne przykłady. Jedno jest pewne: dużo zależy od nas. Ja tam najbardziej lubię muzykę w wersji na żywo i w takiej formie chciałbym jej słuchać. Szczególnie że ta napędza nagrywanie płyt. A bez nich nie będzie (nowej) muzyki.
Schodzę już na ziemię i skupiam się już na samych występach. Pierwszy na scenie Ivo Shandor & the Gozer Worshipers rozwinął płytowe patenty i dał interesujący, pełen wolności i różnorodności koncert. Tym razem centrum ich brzmienia stał się saksofon. To na jego partie wyczekiwała reszta grupy i to one niosły wyżej poszczególne fragmenty. Cieszy brak jednoznacznego lidera i to, że każdy ich występ jest nieco inny. A wiem, co mówię, bo widziałem ich już trzy. Ten określiłbym mianem wielokolorowego i melancholijnego transu.

Rock n roll o kwaśnym, hipisowskim posmaku zaprezentowało Izzy & the Black Trees. Ten psychodeliczny, choć nadal oparty o garażowe brzmienie aspekt wybrzmiał tego wieczora najwyraźniej ze wszystkich elementów, z których składa się grupa. Wpadające w ucho, zagrane na światowym poziomie piosenki i mnóstwo energii. Zespół bez wad, do tego świetnie radzący sobie na scenie, rozkręcający publikę i podkręcający tempo z każdą kolejną kompozycją.
Rozwód, a raczej RZWD, zaprezentował coś zupełnie innego, osobnego od reszty. Do ich noise techno zagranego na żywych instrumentach potrzeba było chwili, by się dostroić. To nietypowe, oryginalne granie zdecydowanie wymagało otwartej głowy i chęci poznania nowego. W nagrodę można było otrzymać pełen pasji, przesuwający granice stylistyczne, ultrataneczny set poszerzający świadomość i udowadniający, że gatunkowe łatki nie mają sensu. Liczy się po prostu dobra muzyka. Tu było jej aż w nadmiarze.

Odlot w zakamarki umysłu zafundował Pleń. Na żywo bardziej post-rockowy niźli psychodeliczny, za to tak samo intensywny i interesujący, co na płycie. By grać tak barwną i bazującą na wyobraźni słuchacza muzykę trzeba w nią mocno wierzyć. Mocarne perkusyjne uderzenia, grooviaste partie basu i najeżona efektami, chimeryczna gitara udowodniły, że jak najbardziej wiara ta ma sens. Był to niezwykle intensywny, pobudzający mózgowe synapsy koncert.

Chciałbym więcej takich inicjatyw, ale przede wszystkim więcej osób, które są nimi zainteresowane. Pomożecie?
