Za nami kolejna edycja Soundrive Festival, bez którego już nie wyobrażam sobie końca wakacji. Osoby odpowiedzialne za wyszukiwanie i zapraszanie artystów do lineupu wykonują świetną robotę i to w dużej mierze dzięki nim Soundrive jest jedną z najciekawszych imprez muzycznych w Polsce. W tym roku festiwal miał jednak kilka problemów – na szczęście (jeśli można tak powiedzieć), nie wynikających z niedbałości organizatora. Kilka dni przed festiwalem ze składu wypadła bodaj jedna z bardziej oczekiwanych artystek – Sevdaliza. Zaraz potem ogłoszono, że w Gdańsku nie zobaczymy także Nadii Rose. Szybko jednak udało się znaleźć zastępstwo i za ww. wskoczyły składy InHeaven i IAMDDB. Niestety nie był to koniec. Kilka dni później z powodów osobistych swój występ odwołać musiał A/T/O/S (za nich przyjechało SX), a już w trakcie trwania festiwalu okazało się, że nie zagra Shaarghot.
Inną zmianą w porównaniu do poprzedniej edycji Soundrive było to, że zamiast pięciu scen (co opisywałem w relacji sprzed roku), mieliśmy w tym roku tylko trzy. Zespołów też było trochę mniej (32 zamiast 39). Dawało to troszkę mniejsze pole manewru przy wyborze tego, co chciało się zobaczyć i sam udział w wydarzeniu też był mniej intensywny (w zeszłym roku nie miałem żadnych przestojów, tutaj zdarzały się półgodzinne przerwy). Czy to dobrze czy źle, to już chyba każdy musi ocenić indywidualnie. Osobiście bardzo brakowało mi sceny znajdującej się na zewnątrz na ulicy Elektryków. Nie jestem też pewien, czy osobna impreza w tym miejscu to był trafiony pomysł. Pamiętam, że after był też rok temu, ale wyglądało to trochę lepiej. Zabrakło przede wszystkim większego wyboru w kwestii jedzenia, co stanowiło moim zdaniem największe przeoczenie ze strony organizatorów, a także… dobrej pogody. Na to jednak nikt nie miał wpływu, więc trudno się czepiać o złe warunki atmosferyczne.
Pierwszy dzień i pierwszy zespół na festiwalu to The Stargazer Lilies, których twórczość jest mocno osadzona w shoegaze’owej stylistyce. Dostaliśmy ścianę dźwięku i gdzieś spomiędzy niej leniwy i jednostajnie brzmiący wokal. Pomimo tego, że lubię taką muzykę, to tego pierwszego występu na Soundrive do specjalnie udanych nie zaliczę. Zespół wydaje się być trochę za bardzo zapatrzony w estetykę w której się porusza i nie wyściubia poza nią nosa, przez co trudno mu skupić uwagę słuchacza na dłużej. Za mało było tutaj klimatu sennego rozmarzenia, a zbyt dużo monotonii.
To, za co zganiłem The Stargazer Lilies, podane w innych proporcjach ujęło mnie wszakże w Then Comes Silence. Występujący na dużej scenie Szwedzi, poruszający się w obrębie takich gatunków jak post-punk oraz gothic rock i podlewający to wszystko szczyptą shoegaze’owego rozmycia, potrafili w lepszy sposób skonstruować swój set, przez co o nudzie nie było mowy. Mroczniejsza stylistyka nie wykluczała w tym przypadku melodyjności, a po mniej żwawych utworach pojawiały się te zagrane z większą dynamiką. Then Comes Silence dali porządnie opracowany od początku do końca show (makijaż, światła, ubiór), umiejętnie wyczuwając nastroje publiki. Widać tutaj większe doświadczenie i obycie sceniczne, ale występują już przecież od kilku lat, więc jest to zrozumiałe. 20 października to data wydania nowej płyty w wytwórni Nuclear Blast i sądząc po tym, co można było usłyszeć w B90, to jest na co czekać.
Moje osobiste oczekiwania co do Brutus były bardzo wysokie i zostały spełnione, ale łyżkę dziegciu w tej beczce miodu też dało się niestety znaleźć. Na pewno nie można odmówić Belgom ogromnego zaangażowania w grę – występ był bardzo energetyczny, miejscami szalony, głośny i pełen pasji. Dodali do tego szczyptę nieprzewidywalności i młodzieńczego wigoru. Mowa tu w szczególności o perkusistce/wokalistce Stefanie Mannaerts, chociaż koledzy z zespołu nie odstawali jej na krok. Występ miał też jednak pewną wadę. Otóż widać było lekki brak doświadczenia scenicznego w poczynaniach tria. Przerwy pomiędzy utworami były zbyt długie i niestety potrafiły wybić z rytmu. Szczególnie, że muzyka Brutus to idealny podkład pod mocne tupanie bądź machanie głową, które z każdym taktem powinno przyspieszać i w którym nie powinno być żadnych przerw. Myślę jednak, że z każdym kolejnym koncertem będzie to wyglądać lepiej, bo potencjał jest ogromny, a ich materiał stoi na naprawdę wysokim poziomie.
Kolejnym przystankiem pierwszego dnia był dla mnie występ polskiego noise-rockowego tria Lutownica. Grupa jeszcze przed koncertem ostrzegała, że będzie głośno i nie kłamała. Hala W4 wypełniła się hałasem, w którym nie brakowało ciekawych rytmicznych przejść i zmian tempa. Lutownica swoją grą potwierdzała, że zapatrzenie się w jakiś nurt czy dekadę wcale nie musi oznaczać nudy. Jakby wyjęci z lat 90-tych, gdzie z powodzeniem mogli by znaleźć się ze swoją muzyką wśród katalogu legendarnej wytwórni Dischord Records, oddali dużo swojej hałaśliwej energii festiwalowiczom i udowodnili, że na takie granie zawsze znajdzie się miejsce.
Prawdziwymi zwierzętami scenicznymi okazali się za to The Picturebooks, występujący ok. 23:30 na małej scenie. Przyznam, że to jedno z większych zaskoczeń tegorocznego festiwalu. Ich muzyka na wydanych dotychczas albumach to niezbyt wyróżniające się garażowe granie. Tutaj pokazali się z zupełnie innej strony i wyciągnęli z uprawianego gatunku tyle, ile tylko się dało, a nawet więcej. Pełen pasji i pierwotnej energii wokal oraz niemal wychodzący z siebie człowiek-orkiestra za perkusją stworzyli na scenie dziki klimat nie do okiełznania i nie do powtórzenia. Aż żal, że grali tak krótko, ale patrząc na to jak szalony był to występ, to wystarczył aż za kilka.
Pierwszym headlinerem, jeśli tak można ich nazwać, zamykającym pierwszy dzień Soundrive, była grupa Beach Fossils. Świetna ostatnia płyta, na której królują melancholia i melodia miały przełożenie na to, co mogliśmy zobaczyć tego wieczoru na scenie. Było przyjemnie dla ucha, a radosny klimat udzielił się także publice. W żartach i utrzymaniu pozytywnej atmosfery królował przede wszystkim gitarzysta Tommy Davidson. Był to koncert, który spowodował uśmiech na twarzy chyba nawet u największych smutasów, a o to chyba w muzyce granej przez Beach Fossils chodzi.
Dzień 2 rozpoczął się występem duetu Not Pretty Enough na małej scenie. Jeszcze przed koncertem zespół zadbał o odpowiednie zbudowanie nastroju poprzez przyciemnienie sceny oraz puszczeniu z taśmy, przekształconemu elektronicznie zdaniu „we’re not pretty enough”. Dobry sposób na przyciągnięcie uwagi, szczególnie że po wyjściu na scenę aura tajemnicy jeszcze się pogłębiła. Muzycy na czas występu przywdziali maski, co dobrze współgrało z frapującą brzmieniowo mieszanką elektroniki i kobiecego wokalu. Niestety to, co z początku przyciągnęło mnie do tego występu, zaczęło w pewnym momencie tracić swój czar. Muzyka intrygowała, ale poszczególne kawałki zlewały się w jedno, a dodatkowo dość statyczna postawa wykonawców nie zachęcała do jakiejś większej interakcji z tym, co można było usłyszeć ze sceny. Nie zrozumcie mnie źle – myślę, że to bardziej kwestia godziny i tego, że był to pierwszy koncert tegorocznego festiwalu, niż faktycznym złym odegraniu bądź nieciekawych kompozycjach grupy. Wręcz przeciwnie – po materiał chętnie sięgnę, kiedy już ukaże się w formie fizycznej. Może trochę marudzę, ale sam występ bardziej pasowałby na późniejsze godziny, jako smakowity przerywnik pomiędzy jednym, a drugim energetycznym koncertem którejś z innych grup.
Gdy dotarłem na dużą scenę swój koncert rozpoczęła już Nite Jewel. I to dopiero była zagwozdka. Nie będę ukrywać, że inspiracje muzyczne Ramony Gonzalez, jej wokal jak i stworzone przez nią kompozycje naprawdę mi się podobają i czekałem na to, żeby wytańczyć się do nich pod sceną. Z drugiej strony dosłownie wryło mnie w podłogę, gdy zobaczyłem zarówno ubiór wokalistki jak i jej manierę poruszania się i czegoś, co chyba można nazwać próbą kokietowania publiczności. Nie pozostało mi nic więcej niż zamknąć oczy, skupić się na dźwiękach i wytańczyć z tego ile się dało. Nie mniej jednak sprzeczne uczucia pozostały.
Kolejna scena i kolejna kobieta, tym razem Stef Chura w hali W4. To był chyba jeden z występów pt. „kocham albo nienawidzę”. Wokal Stef jest bowiem tak charakterystyczny, że jeśli dodatkowo uwypuklić jego brzmienie na pierwszy plan, redukując aranżacje (a tak było na Soundrive – artystka wystąpiła sama z gitarą i bez zespołu), to dla niektórych jego barwa mogła być nie do zniesienia. Dla niżej podpisanego było wręcz odwrotnie. To, jak Stef potrafi przekazać wszystkie swoje emocje oraz sens napisanych przez siebie tekstów za pomocą gitary i wokalu, tak bardzo się uzupełniających, stanowi tylko o jej wyjątkowości. Gitara, śpiew i niewielka Stef na oświetlonej scenie W4 to coś, co pozostanie mi w pamięci na długo.
Na kompletnie innym biegunie emocjonalnym znajdował się z kolei występ Cakes da Killa. Artysta jest jednym z przedstawicieli nurtu tzw. „homohop” (serio, tak to się nazywa) i ze swojej orientacji zrobił część swojego show. Dodajmy do tego prawdziwie gwiazdorskie zachowanie, bycie nieprzyzwoicie szczerym (przyznanie się do bycia mocno pijanym i do tego, że nie lubi zbyt długo występować), a także, a raczej przede wszystkim, niesamowity flow, a mamy jeden z najbardziej zapamiętywalnych i pozytywnych występów na Soundrive Fest. Obserwując zachowanie artysty oraz słuchając jego monologów pomiędzy poszczególnymi utworami, nie dało się nie uśmiechnąć i pozostać obojętnym wobec dobrej energii płynącej ze sceny.
Trzy świetne koncerty pod rząd? Proszę bardzo. Get Your Gun na małej scenie to była zupełnie inna bajka w porównaniu do dwóch uprzednio opisanych występów. Bajka to zresztą złe słowo – raczej jak koszmar na jawie, ale z gatunku tych, które frapują i do których chcemy raz po raz wracać. Duńczycy na scenie przypominali grupę, która przeniosła się z czasów końca świata, żeby szerzyć swoją muzykę wśród nieświadomych zbliżającej się apokalipsy słuchaczy. Wokalista i prawdziwy sceniczny lider, Andreas Westmark, niczym pradawny szaman rozsiewał za pomocą śpiewu i gry na gitarze swoje katastroficzne wizje, a reszta grupy mu w tym wtórowała. Klimat niezwykle gęsty, budowany poprzez kolejne utwory, aż do samego finału, gdzie nie było mowy o żadnym odkupieniu. Zespół już zapowiedział powrót do Polski przy okazji wydania nowego albumu (już w październiku) i jeśli zagrają w Waszym mieście, to nie ma się nad czym zastanawiać. Obecność obowiązkowa.
Jakby mało mi było emocji na ten wieczór, skoczyłem jeszcze na najlepszą imprezę Soundrive – występ grupy Spaceboy w hali W4. Mydlane bańki, koło sterowe, zielony Jezus, owoce, figurki Buddy, podświetlana głowa jelenia i wiele więcej – to wszystko wymieszane z opartą na elektronice i funkowym pulsie muzyce oraz powtarzanych prostych frazach daje odbiór tego, jak wyglądała ta balanga. Zresztą i tak żadne słowa nie oddadzą poziomu szaleństwa na scenie i pod nią. Nastrój beztroskiej zabawy udzielił się każdemu na tyle, że w finale chóralnie zaśpiewane „wszystko jest jedną piosenką” pozostało mi w głowie do teraz. Chcę jeszcze.
Ostatnim występem, który zobaczyłem w piątek, był koncert Waxahatchee. Po tylu świetnych momentach tego dnia, nie zrobił on na mnie jednak większego wrażenia. Nie zrozumcie mnie źle – było ok, ale przeszła mi podczas niego ta sama myśl, jaką miałem w trakcie osłuchiwania się z twórczością grupy. Mianowicie Waxahatchee nie wyróżnia się kompletnie niczym spośród zespołów ze swojego nurtu. Damski, melodyjny wokal jest, przybrudzone brzmienie gitar, które w pewnych momentach zostaje odpowiednio zmiękczone – jest. Dodajcie do tego folkowy rodowód, udające lo-fi brzmienie, a także inspiracje sceną lat 90-tych, a dostaniecie opis wielu innych grup. I do nich dopisać możemy Waxahatche, ale dla mnie jest to muzyka bez emocji i bez jakiegokolwiek charakterystycznego, wyróżniającego spośród reszty elementu.
Co się nie udało wcześniej, udało się trzeciego dnia festiwalu. So Slow rozpoczął swoim występem ostatni dzień i zrobił to dobrze. Widziałem ich już po raz trzeci, drugi raz w nowym składzie i był to chyba najbardziej dopracowany z ich koncertów. Odpowiednio szalony, energetyczny, nieoczywisty i eksperymentalny. Grupie udało się stworzyć idealne proporcje powyższych elementów, co zaowocowało naprawdę smakowitym, transowym daniem, od którego nie dało się odwrócić oczu.
Ostatnia płyta White Wine i najnowszy singiel bardzo mi się podobał, dlatego też może oczekiwania wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem i stąd lekkie rozczarowanie ich koncertem na dużej scenie. Teoretycznie wszystko było z nim ok – artyści dawali z siebie wszystko, nagłośnienie było dobre, kompozycje na dobrym poziomie, ale zabrakło czegoś więcej. Czegoś, co zatrzymałoby mnie dłużej przy scenie i zaintrygowało. Nie wiem czy to tylko moje spostrzeżenie, ale wydawało mi się, że grupa bawi się lepiej niż publika, a to nigdy nie jest dobra recenzja występu.
K-X-P wystąpili jednak jako duet (nie było dodatkowej perkusji), ale nie zawiedli. Inny to rodzaj transu niż ten, który na scenie wytworzyło So Slow, ale nie mniej ciekawy. O ile w przypadku Polaków mamy do czynienia z jego mroczniejszą odmianą, tak tutaj mieliśmy szansę sięgnąć gwiazd i wytańczyć się wraz z nimi za wszystkie czasy. Mnie ruszyło, choć przez króciutkie momenty wdawała się lekka monotonia. Może jednak to zwykłe zmęczenie trzecim dniem festiwalu dawało powoli o sobie znać.
Z drugiej strony o zmęczeniu nie można było mówić w przypadku odbioru muzyki Artificial Pleasure. Brytyjczycy łączą w swojej twórczości bardzo oczywiste wpływy. Talk Talk, Talking Heads, David Bowie z okresu lat 80-tych czy dowolna grupa new romantic – zmieszajmy to wszystko w fajnych proporcjach i nagrywajmy romantyczne, niezwykle żwawe i porywające do beztroskiego tańca piosenki. Taki pomysł na siebie mają Artificial Pleasure i ja im przyklaskuję. Takiego grania nigdy dość, a gdy dodasz do tego sympatyczny kontakt z festiwalowiczami oraz najzwyczajniej w świecie dobre i melodyjne kompozycje, to świetną zabawę masz gwarantowaną. Płyta jeszcze przed nimi, ale z tym co pokazali, śmiało mogą wchodzić do studia choćby dziś.
Jakieś pół godziny po nich w tym samym miejscu zameldował się Kweku Collins. Młodziutki raper ujął mnie przede wszystkim skromnością, może lekką naiwnością i szczerością przekazu. Partie śpiewane podobały mi się na równi z rapowanymi, co sporo mówi o możliwościach wokalnych Amerykanina. Dodać do tego ciekawe sample w jego podkładach (np. gitara z piosenki „Youth” grupy Daughter w utworze „Lonely Lullabies”) i dostajemy fajny występ, bez niepotrzebnego spinania się i dodatkowej ideologii. Bardzo jestem ciekaw w jakim kierunku rozwinie się Kweku i cieszę się, że mogłem zobaczyć go na początku jego muzycznej drogi.
Koncertem zamykającym Soundrive Fest 2017 był występ muzyka występującego pod pseudonimem The Bug. Na scenie asystowała mu Miss Red. To, co najbardziej mi się w nim spodobało, to sama scenografia (potężny stół mikserski robił wrażenie), oprawa (mgła jak o poranku na jakimś dzikim i zapuszczonym wrzosowisku) i muzyka (choć trochę przesadzono z poziomem nagłośnienia). Gorzej z odbiorem wokalu Miss Red, który mi kojarzył się akurat z ragga i którego za nic w świecie nie mogłem zrozumieć, ale nie można powiedzieć, że nie nakręcało to imprezy. No właśnie – był to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o rodzaj wykonywanej muzyki, jaką mogliśmy usłyszeć na zakończenie, bo ciężko było przy niej usiedzieć. Kto chciał i tylko miał odpowiednio dużo siły, to mógł wytańczyć się za wszystkie czasy (lub z całe trzy festiwalowe dni).
Podsumowując – jaki był tegoroczny Soundrive Festival? Przede wszystkim podobało mi się to, że tak ładnie udało się pokonać te wszystkie problemy, o których pisałem na początku. Tak jak w pewnym momencie wydawało mi się, że bez wykonawców którzy zostali odwołani, poziom imprezy ulegnie obniżeniu, tak po tych trzech dniach mogę powiedzieć, że nie miało to na nią żadnego wpływu. Być może miało wpływ na frekwencję, bo pierwszego dnia była ona mniejsza od pozostałych dwóch, ale z drugiej strony z tego co pamiętam (a była to moja 5 edycja), zawsze tak było. Trochę nie podobała mi się idea dodatkowej, osobnej imprezy na ul. Elektryków, ale może tego po prostu nie czuję (samo miejsce na imprezę jest świetne, ale niekoniecznie w połączeniu z festiwalem). Jedynym problemem tak naprawdę była mała baza gastronomiczna i tutaj zdarzało mi się słyszeć wśród znajomych niezadowolone głosy. Cała reszta – organizacja, nagłośnienie, dobór artystów, oprawa sceniczna i sam klimat były wyjątkowe. Ja już czekam na kolejną edycję i myślę, że te lekkie problemy z odwołaniem występów przez artystów tylko wzmocnią Soundrive i pokażą, że jest to mocna marka wśród polskiego rynku festiwali muzycznych.