Mam wrażenie, że od kilku lat płyt bardzo dobrych, ocierających się o wybitność pojawia się w przeciągu roku mniej więcej taka sama liczba. Gorzej ma się sprawa z arcydziełami, albumami, które właściwie już po kilku odsłuchach mógłbym wyróżnić i ustawić na najwyższych stopniach podium. Być może jest to też kwestia ilości przesłuchiwanych przeze mnie wydawnictw, bo starając się być na bieżąco, by znaleźć jak najwięcej ciekawych dźwięków, obcuję z naprawdę ogromną bazą tytułów. Z jednej strony to cieszy, bo każdy może podzielić się swoją twórczością. Z drugiej przychodzi refleksja, że jest tego za dużo i trzeba zacząć uczyć się czasem odpuszczać, co mając na uwadze wrodzone FOMO nie będzie łatwe. Choć patrząc na poniższą listę najciekawszych płyt, które towarzyszyły mi w 2020 roku, pojawia się pytanie, czy tak naprawdę warto. Mogłyby mnie one ominąć, a stanowiły jedną z niewielu pociech w tym trudnym dla nas wszystkich czasie.
Zapraszam do pierwszej części podsumowania najlepszych, najciekawszych i najczęściej odsłuchiwanych przeze mnie zagranicznych albumów 2020 roku. Redukcja do 31 tytułów do łatwych nie należała, a przecież do tego dochodzą wydawnictwa rodzime. Dziś mogę uchylić rąbka tajemnicy, że po standardowym, rocznym podsumowaniu, pojawi się przygotowana przeze mnie playlista ze wszystkimi płytami wydanymi w poprzednim roku, z którymi warto się zaznajomić. Może spośród nich uda Wam się wyłowić inne perełki, którym mi nie udało się poświęcić tyle czasu, ile bym chciał.
Kolejność alfabetyczna. Jeśli dany album został przeze mnie opisany wcześniej, to z jego pełną recenzją możecie zapoznać się, klikając w odsyłające do niej hiperłącze.
Anna von Hausswolff – All Thoughts Fly
Dead Magic było płytą, która znalazła się w wielu podsumowaniach na najlepsze wydawnictwa 2018 roku i przełomem dla artystki, która dzięki niej przyciągnęła do siebie wielu nowych fanów. Nie była to jednak moja płyta. Nie rezonowała ze mną i moimi uczuciami na tym poziomie, co tegoroczna All Thoughts Fly. Brzmienie organów, które wypełniają ten album, uderza dokładnie tam, gdzie powinno – w sam środek serducha. Trudno mi to wyjaśnić, nawet sobie samemu, bo rzadko rusza mnie ambient, a miłośnikiem muzyki klasycznej nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie zostanę. Dla Anny to jednak tylko środki do osiągnięcia celu, jakim jest stworzenie mrocznej i smutnej, ale też przepełnionej nadzieją muzyki. All Thoughts Fly jest jak monumentalna perła architektury, którą zastajemy w stanie agonalnym – z powybijanymi szybami, sypiącym się tynkiem, pomazanymi farbą murami i wnętrzem śmierdzącym stęchlizną. Widzimy w tym jednak piękno, którego nie przykryło zniszczenie i wyobrażamy sobie, jak wielkie wrażenie musiała robić budowla w czasach swojej świetności. Te już nie wrócą, o czym przypomina nam Anna, ale to nie znaczy, że nie można odnaleźć w niej echa niedostępnej dla nas doskonałości.
The Bug & Dis Fig – In Blue
Stan pomiędzy życiem a śmiercią. Czy przypomina świadomy sen, w którym nasze uczucia i zmysły stają się przytłumione? Gdzie słyszymy zarówno echo żywych, jak i wołających nas do siebie zmarłych? Senną marę zawieszoną gdzieś pomiędzy nowymi wcieleniami przypomina In Blue. Nieuchwytny bas, głos dochodzący ni to z bardzo daleka, ni to z wnętrza naszej głowy i potężny pogłos. Liczba środków, których używa w swojej muzyce The Bug oraz które wykorzystuje w swoim głosie Dis Fig, jest ograniczona, ale to nie ilość, a jakość się liczy. In Blue to eteryczność w swojej brudnej, zaciemnionej i zadymionej postaci. Sen, z którego nie możemy, ale też chyba czasami wolelibyśmy się nie budzić.
The Cool Greenhouse – The Cool Greenhouse
(…) The Cool Greenhouse wraca do początków post-punku, gdzie eksperyment i przekaz były najważniejsze. Na swoim debiucie zespół stawia na niezwykle ciekawe opowiastki, które swoim charakterystycznym głosem wypowiada Tom Greenhouse, akcentujący pojedyncze sylaby i wyrazy i dokładający do tego naprawdę spore umiejętności w dziedzinie operowania słowem. Wysoki poziom gawędziarstwa stoi tu na równi z muzyką, która czerpiąc nieco z krautowej motoryki, skupiając się na powtarzalnych frazach, jest zaaranżowana w tak ciekawy sposób, że oceniając całokształt, trudno nie uznać tego wydawnictwa za dzieło wyjątkowe.
Fontaines D.C. – A Hero’s Death
(…) A Hero’s Death to płyta dojmująco smutna. Opowiadająca o rozpadzie jednostki i o tym, jakie mają na nią wpływ napierające zewsząd reklamowe slogany. O radzeniu sobie z sukcesem, życiem w ciągłym biegu i walce o najprostsze uczucia. O rozpaczliwej tęsknocie za „własnym ja”, które bardzo łatwo zgubić w pogoni za marzeniami. Wreszcie o tym, jak destrukcyjne mogą być próby wpasowania się w oczekiwania innych ludzi: mediów, słuchaczy, a nawet tych, którzy wydają się nam być najbliżsi. Zespołowi udało się stworzyć naprawdę piękny, ale też gorzki soundtrack do rozterek ludzi, wobec których to bliższe i dalsze otoczenie ma zupełnie inne oczekiwania. (…)
Frankie and The Witch Fingers – Monsters Eating People Eating Monsters
(…) Frankie and the Witch Fingers na swoim najnowszym krążku oferują chętnym jazdę bez trzymanki, w której żonglują stylistykami, bawią się zmianą tempa, odwiedzają niedostępne dla przeciętnych zjadaczy chleba miejscówki i szukają nowych doznań. Zasady ustalają sami, podróżują bez przerw, pełni energii i nietypowych pomysłów. Kupujesz bilet, wsiadasz do kolejki i wsiąkasz. Pytacie o ewentualny zwrot wejściówki? O tym nikt tu nie słyszał, bo naprawdę trudno nie przepaść w tym labiryncie dźwięków, zwrotów akcji i towarzyszącej nam, bez przerwy zmieniającej się palety kolorów. (…)
Freddie Gibbs & The Alchemist – Alfredo
Agresywna nawijka Gibbsa na uspokajających, klasycznie brzmiących beatach The Alchemist mogła być albo wielkim niewypałem, albo strzałem w dziesiątkę. Jak już się pewnie domyślacie, panom udało się stworzyć rzecz wyjątkową. Alfredo ma zapach zakurzonego winyla, który przeleżał na półce ostatnie 25 lat. Rzecz mocno niedzisiejsza, skupiona na melancholijnym klimacie i górującej nad podkładami narracji. Gibbs pokazuje się tu z innej strony, nie zaskakując szybkością wypluwanych przez siebie fraz, jawiąc się raczej jako orędownik powrotu do prostszych, choć przecież niebezpiecznych, przesiąkniętych gangsterką czasów. Dużo tu wspominek, nawiązań do lat 90-tych, czemu wtóruje stara szkoła beatu, bazująca na jazzowych i soulowych standardach. Łatwo byłoby wpaść w pułapkę muzealnej ekspozycji, ale twórcom udaje się jej uniknąć. Recepta? Być sobą, wyjść nieco z własnej strefy komfortu, górować jakością i cofając się, wytyczać nowe ścieżki.
Trudno objąć mi zawartość Shade zmysłem słuchu, a co dopiero opisać ją słowami. Nie chodzi tu o poziom skomplikowania dźwięków, bo te wcale nie są złożone, a sam sposób lawirowania pomiędzy różnymi gatunkami. (…) Podoba mi się niedbała, ale dobra produkcja, zabawa dźwiękami i oczekiwaniami słuchacza, a także to, że Good Sad Happy Bad bierze na warsztat niemalże wszystkie motywy wykorzystywane w muzyce niezależnej w ostatnich latach, miesza je ze sobą i tworzy z tego swój własny styl. Pomimo ogromnej różnorodności jest to materiał spójny i czuć, że stworzony z myślą przewodnią. Nawet jeśli bardzo zwichrowaną. (…)
(…) Czuć tu ducha lat 90-tych i ówczesnego podejścia do gatunku, ale widać też inspiracje zespołami ze współczesnej sceny post-punkowej, o których wspomina zresztą sam zespół (głównie Protomartyr). Push to płyta krótka, trwa raptem 35 minut, ale zróżnicowana, czego wyrazem jest fakt, że znajdziemy tu i agresywne uderzenia (buzujące basem i rzężącymi gitarami Push You Out to The Sea), singlowe strzały w dziesiątkę (piosenkowe, rozpaczliwe Weather Beaten) i niemal post-rockowe konstrukcje (przepełniony beznadzieją Paradise) (…).
Higher Power – 27 Miles Underwater
Wyobrażaliście sobie kiedyś, co by było, gdyby Blink-182 podkręcili wzmacniacze, zaczęli krzyczeć i stali się częścią sceny post-hardcore’owej? (…) Piec się przegrzewa, gitary rzężą, hałas idzie za pan brat z nieznośnie zaraźliwymi melodiami, a wokalista raz uwodzi czystym, niewinnym głosem, by zaraz przełamać nastrój, dosłownie wyrzygując z siebie kolejne wersy. 27 Miles Underwater jest więc pozycją specyficzną, bo nie trafi ani do purystów pop punka, ani do die hard fanów post-hardcore’u, ale to wydawnictwo raczej nie do nich jest skierowane. (…)
Kontrola totalna. Nad każdym dźwiękiem, nutą, własnym brzmieniem i przede wszystkim rytmem. Gdybyście ją mieli, to czy gralibyście tak przejrzyście, tak tanecznie, a jednocześnie jakby od niechcenia, zapraszając przy okazji słuchaczy do zabawy w odkrywanie istoty tego, co chcecie im przekazać? Horse Lords potrafią i mimo że po kilkukrotnym przesłuchaniu materiału z The Common Task nadal nie do końca wiem, o co im chodzi, to czuję się swobodnie, interpretując po swojemu ich poczynania i Wam polecam to samo. Zespół pomimo tak dużych umiejętności nie onieśmiela, a wręcz zachęca do tego, by dołączyć do zabawy w odkrywanie.
Hum – Inlet
Jeśli ostatnie 20 lat spędziliście w śpiączce, a ostatnią płytą słuchaną przez Was przed dłuższym rozbratem z rzeczywistością była Downward Is Heavenward (1997 r.) grupy Hum, to po przebudzeniu w 2020 roku moglibyście się mocno zdziwić. Inlet to bezpośrednia kontynuacja twórczości zespołu łączącego post-hardcore ze space rockiem i shoegaze’em. Zespołu, stanowiącego inspirację dla niezliczonej ilości składów (głównie ze sceny metalowej) i tworzącej swój własny, posklejany z pozornie nieprzystających do siebie elementów gatunek. Przez te 20 lat zmieniła się cała branża i powstało mnóstwo nowych brzmień, ale członkowie Hum jakby zupełnie tego nie zauważyli. Nadal grają swoje, ale patrząc na to, że właściwie robili to od początku, to czy naprawdę jest się czym dziwić? Ważniejsze jest to, że Inlet trzyma poziom poprzednika, a grupa nie odcina kuponów tak jak wielu jej rówieśników. Młodziaki uczcie się, to do tych dźwięków modlą się chłopaki z Deafheaven.
(…) Jeśli znacie wszystkie wyżej wymienione nazwy (Cop Shoot Cop, Swans, Unsane – dop. autora), to możecie mniej więcej odgadnąć, jak brzmi materiał stworzony wspólnie przez tych muzyków. Zespołowi bardzo blisko do klasycznego noise rocka z lat 90-tych. Brzmienie jest odpowiednio przybrudzone, tło stanowią hałasy, ale nie brakuje też lżejszych partii, za które głównie odpowiada tu elektronika Colemana. (…) Human Impact na pewno będzie dużym rarytasem dla tych, którzy tęsknią za Cop Shoot Cop. Mam wrażenie, że pierwiastka tego zespołu jest tu najwięcej. Zawiera się on przede wszystkim w dość łatwym jak na obrany gatunek i brzmienie poziomie przyswajalności. Nie brak tu też nawiązań do inspiracji, które zgłębiała tamta grupa (dziwnie rozumiany funk, nacisk na piosenkowe aranżacje przy zachowaniu „nieczystego” brzmienia). Efektem jest jedna z ciekawszych płyt w tym gatunku wydanych w tym roku. (…)
Illuminati Hotties – FREE I.H: This Is Not the One You’ve Been Waiting For
(…) Tudzin zdołała w jakiś sposób upchnąć noise rockowy brud, punkową wściekłość, indie popową melodyjność, dream popową lekkość i folkowe mruczando. I to wszystko w zaledwie 23 minuty! Utwory mogłyby być dłuższe, mogły zostać lepiej wyprodukowane czy też bardziej dopracowane. Niczego im jednak nie brakuje, więc cieszę się, że z tak paskudnej sytuacji, w jakiej znalazła się artystka (Tudzin została zmuszona do wykupienia własnego kontraktu od nieuczciwego wydawcy – dop. autora), wynikło coś tak dobrego.
(…) Room For The Moon w autorski sposób godzi ze sobą popową lekkość, artystyczne zapędy i dźwiękowe eksperymenty, a wszystko to w aurze domowego, sypialnianego lo-fi. Inspiracje Kate Bush są oczywiste, tak samo zresztą, jak podejście do aranżacji w duchu Stereolab, ale ten materiał ma też w sobie sporo z intymności Perfume Genius. Ja dodałbym do tego jeszcze Deana Blunta, ale tam, gdzie u brytyjskiego artysty panuje zaduch, a okna są szczelnie zasłonięte pomimo panującego na zewnątrz mroku, tam u Kate NV świeci słońce, ściany mienią się we wszystkich kolorach tęczy, a pokój nie straszy, a kusi, by pogrążyć się w półśnie i beztrosce. (…)
(…) Na najnowszej płycie Archy Marshall ukazał się artystą w pełni świadomym tego, co chce osiągnąć. Prz tym niby idącym tą samą drogą, bo przecież znów klei post-punk z jazzem, żeni art pop z ambientem i dobiera psychodelę do pary z trip-hopem, ale tym razem robi to w sposób tak oryginalny, tak twórczy, że nawet jeśli ktoś nie przepada za tą kolażową post-konwencją, to i tak zagwiżdże z podziwem, patrząc na efekt. Inaczej być nie może, bo Man Alive! to album ociekający romantyzmem, uwodzący ciepłą melancholią i mimo wymyślnych aranżacji i nowoczesnej produkcji totalnie niedzisiejszy. (…)
Lebanon Hanover – Sci-Fi Sky
Nowa płyta Lebanon Hanover = więcej tego samego? W tym przypadku niekoniecznie. Mam wrażenie, że duet na Sci-Fi Sky odświeża własne, nieco już przykurzone brzmienie. Pozornie zmiany są niewielkie, bo w ramach minimal synthu/darkwave’u nie da się przecież wymyślić czegoś zupełnie nowego, ale można przecież inaczej rozłożyć akcenty. I tak się dzieje. W mojej opinii bardzo duża zasługa w tym Williama, który w swoim projekcie Qual zwiedza rejony brutalnego ebm. I takie elementy pojawiają się też tutaj, przynajmniej w pierwszej części tego albumu. Różnicą jest to, że zamiast agresji w wokalu, mamy też melancholijny, jednostajny, ale przecież pełen emocji głos Larissy. Druga połowa tej płyty to zwrot ku bardziej tradycyjnym, coldwave’owym dźwiękom, ale tu też wyczuwam pewną zmianę. Melancholia i smutek od zawsze towarzyszyły Lebanon Hanover, ale chyba nigdy w ich muzyce nie było tyle mroku, co na Sci-Fi Sky.
Część druga znajduje się TUTAJ.