„Wyłączcie tego wyjca!” Ile razy to słyszałem. Ba, sam też wypowiadałem to zdanie, chociaż akurat nie w kontekście tego zespołu. I choć wracam rzadko, to był to ważny, a na pewno bardzo intensywny etap w rozwoju osobistego gustu muzycznego.
Dziś słucham Appetite For Destruction – debiutu Guns N’ Roses z 1987 roku.
Czy znałem wcześniej?
Płyta wyszła co prawda jeszcze przed moimi narodzinami, ale jeśli też jesteście dziećmi przełomu lat 80. i 90., to nie wierzę, że Wasze dzieciństwo czy też lata nastoletnie nie upłynęły pod znakiem wielu hitów Guns N’ Roses. Te leciały na okrągło w stacjach muzycznych, które stanowiły dla mnie główne źródło odbioru muzyki w tamtym czasie. Pamiętne teledyski, szukanie w Internecie twarzy Slasha bez okularów i spotkania towarzyskie, gdzie zawsze znalazł się ktoś, kto chciał wcielić się podczas karaoke w postać Axl Rose’a. Aż się łezka w oku kręci. A na finał, wraz z przejściem do alternatywy odkrycie, że tych Gunsów, a już w szczególności wokalisty, to w sumie nikt nie lubi i wstyd słuchać.
Ogólne spostrzeżenia
Nie mam dystansu do tej płyty i chyba nigdy mieć nie będę. Przyznam, że słuchając jej dzisiaj, wróciła pamięć o tych emocjach i chwilach, gdy poznawałem utwory z Appetite For Destruction po raz pierwszy. Dla mnie Guns N’ Roses zawsze szło w parze z teledyskami. Ktoś musiał w tamtych czasach ładnie ogarnąć klasykę koncertowego grania gatunku, zebrać do kupy wszystkie rockowe fetysze, bardzo dobrze znać medium telewizyjne i ten ostatni (?) raz zaryzykować, łącząc to wszystko w jedno i promując zespół, który dla ówczesnego pokolenia miał się kojarzyć z całym tym mitycznym, rockowym buntem. Piękne lub też straszne (zależy jak na to patrzeć) czasy branży muzycznej, gdzie konkretne nazwy znał każdy, a opinie odbiorców chociaż spolaryzowane, to przynajmniej wywoływały dyskusje i było o czym rozmawiać w mniej obeznanym w dźwiękach towarzystwie. Nie traktując jednak tej płyty i grupy jako produktu, to uczciwie muszę powiedzieć, że ten album nadal potrafi wyprodukować sporą ilość endorfin. Solóweczki, co prawda, już nie cieszą tak jak kiedyś, bo wolę noise rockowy gruz, a brak wyraźnego basu, do którego chce się tupać nóżką – uwiera, ale trudno nie przyznać, że cholernie to wszystko melodyjne, a do tego zagrane i wyprodukowane na tip-top. Rozumiem hejterów, ale się do nich nie zaliczam. Za dużo czasu spędziłem przy VH1.
Czy będę wracać?
Raz na jakiś czas mam fazę na nostalgiczne nuty i podczas tych youtube’owych wieczorów, pośród różnych muzycznych rozmaitości, pojawiają się też hity z tej płyty. Tak, czasami nadal grywam solówki na niewidzialnej gitarze wraz ze Slashem.
Alternatywa
Nie dziwi mnie to, że ta płyta trafiła na powyższą listę. W końcu wpływ zespołu na branżę muzyczną, koncertową, czy teledyskową jest nie do przecenienia. Klasyk i tyle, bez względu na to, czy ktoś lubi, czy ma uczulenie.