Halloweenowe hałasy i melodie #6: The Crow Soundtrack (marzec 1994)

Nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy obejrzałem „Kruka”. Wiem jedynie, że dostałem na jego punkcie kompletnego fioła. Od razu sięgnąłem po kolejne części (dwójka, gdyby nie bezmyślna ingerencja producentów, mogła być nawet lepsza, ale wyszło, jak wyszło), które, niestety, poziomem nie dorastały pierwowzorowi do pięt. Potem przyszła kolej na nowelę graficzną Jamesa O’ Barra z 1989 roku i moja fiksacja na temat arlekina-mściciela wzrosła jeszcze bardziej. Do tego dochodziło oczywiście przeczesywanie internetu w poszukiwaniu artykułów na temat śmiertelnego wypadku Brandona Lee na planie pierwszej części serii, co stanowiło naprawdę nędzny żart od tego chorego śmieszka zwanego losem. Przez kilka kolejnych lat, co Halloween, pewną tradycją stało się oglądanie „Kruka”, ale można powiedzieć, że moja fascynacja osiadła na bezpiecznym poziomie. Odzywała się tylko czasami i to pod postacią filmowego soundtracku.

Muzyka z „The Crow” trafiła idealnie w swój czas, przynajmniej jeśli chodzi o mój ówczesny poziom muzycznego ogarnięcia. To był okres kształtowania się mojego gustu, który zaraz później podążył w rejony znane z tej właśnie płyty. Klimatyczne, bardzo ilustracyjne i zawierające świetną solówkę „Burn” rozbudziło ciekawość The Cure; mroczny, ale melodyjny industrialny rock w wykonaniu Machines of Loving Grace spowodował, że ten podgatunek miałem zaraz w małym palcu, „Dead Souls” Nine Inch Nails, które brzmieniowo stanowi świetną hybrydę stylu grupy Reznora oraz autorów oryginału, czyli Joy Division skierował mnie ku dyskografii obu grup; rozkrzyczany „Ghostrider” Rollins Band oraz ostry cios w szczękę od Helmet w „Milquetoast”, a także emocjonalna jazda na rollercoasterze w „Slip Slide Melting” For Love Not Lisa wyprowadziły mnie na manowce noise rocka i post-hardcore’u; z kolei mroczna goth-electro impreza w „After The Flesh” My Life With The Thrill Kill Kult popchnęła mnie ku gotykowi i ebm. A to przecież nie wszystko, bo oprócz trochę słabującego zakończenia w postaci „It Can’t Rain All The Time” Jane Siberry (aczkolwiek mającego uzasadnienie fabularne w filmie), wszystko trzyma tu poziom i jednocześnie stanowi pewien zapis muzycznych trendów lat 90-tych. Tych pozytywnych, do których chce się wracać i które przetrwały próbę czasu, a także tych, które mogą stanowić jakiś punkt wyjściowy do dalszych poszukiwań. Tak samo jak zrobiły to film i komiks.