Nie mam pojęcia, jak trafiłem na Vundabar. Prawdą jest to, że trochę boję się sięgać po nowsze indie rockowe składy. Powiem więcej – praktycznie cała indie rockowa rewolucja kompletnie mnie ominęła. Co innego odnoga post-punkowa, ale z głównymi przedstawicielami tego ruchu, takimi jak Arctic Monkeys, The Killers czy Franz Ferdinand nigdy nie było mi po drodze. Nostalgia nie miała więc szans tu zadziałać.
Natomiast sama płyta „kliknęła” niemal od razu. Vundabar z jednej strony są na wskroś nowocześni, bo ich agresja, złość i bunt, z których można by utkać całkiem niezłe, punkowe kompozycje, ubierają w bardzo radiowe i melodyjne utwory. Jednak nie do końca takie, które spodobają się każdemu ultrasowi Open’era. Trio nieźle miesza rytmem: z szybkiego, tanecznego motywu przechodzimy w spowolnienie niczym z pamiętnych scen z Matrixa, by potem dorzucić całkiem nowy riff i na końcu wrócić do stanu początkowego. Jest tu tego naprawdę sporo, a przykładem takich kompozycji niech będą prawie że math rockowa Darla, pokomplikowana wokalnie Oulala, mocno garażowy Bust czy trochę cięższy Smile Boyo.
Widać, że chłopaki odrobili pracę domową z Pixies, a w wolnej chwili słuchali też sporo Weezer. Piosenkowość zderza się tu bowiem z naprawdę ciekawym wykorzystaniem każdego z instrumentów – również głosu. Nie jest to album narwanej, niemającej niczego ciekawego do powiedzenia młodzieży. OK – młodzieży tak, ale dość dojrzałej. Takiej, która potrafi i przede wszystkim wie, co zagrać. Każdy instrument ma tu coś do powiedzenia, dodaje coś od siebie i uzupełnia pozostałe. Daje to efekt lepszy niż wypicie dwóch energetyków pod rząd. A nie ma ryzyka tego, że ktoś dostanie zawału.
O taki indie rock nic nie robiłem.