Niniejsza recenzja pisana jest przez hiphopowego dyletanta. Recenzent trzyma się kurczowo przeszłej wersji tej stylistyki, a za absolut postrzega takie jego odmiany, jak abstract hh czy jazz hop. Trapów boi się jak rasowy kot wody, a od gatunkowych nowości odbija się jak piłeczka pingpongowa od paletki. Oczywiście jara się Synami, ale to się nie liczy, bo nimi jarają się wszyscy.
Kalafior Derambo przekonał mnie do siebie tym, że na swojej pierwszej płycie (Bugibba z 2017 roku) cofnął się w czasie. Dotarł do lat 90-tych, czyli okresu, który dla takiego niedzielnego słuchacza rapu jak ja jest tym, czym dla heroinisty kolejna działka. Zresztą dużo tu nie nadinterpretuję, bo beaty na tamtej płycie tworzył na przestrzeni lat znajomy Derambo, mieszkający na co dzień we Francji Yannick Dilée. Podkłady były proste i budziły nieodparte skojarzenia z Paktofoniką i grupami skupionymi wokół tego składu. Nawijka Kalafiora była już bardziej skomplikowana, a w dodatku całość miało posmak czegoś, czego najbardziej szukam w tym gatunku. To były świetne opowieści, historie opowiadane w konwencji rapu. Jeśli nawet brakowało warsztatu, to była lekkość, ciekawa gra słów i bijący z muzyki optymizm.
Tego ostatniego nie ma już na Na mego ducha nie siada mucha. Derambo nadal jest świetnym gawędziarzem, poprawił też zdecydowanie swój warsztat, ale sytuacja życiowa skomplikowała się, co czuć w wielu ze znajdujących się na płycie utworach. Streszczając: Kalafior wskutek nieodpowiedzialności swojej siostry ma teraz dług i to nie byle jaki – taki z sześcioma zerami. Tę frustrację i jednak siedzącą na duchu muchę (albo nawet coś cięższego) słychać przede wszystkim w bardzo dynamicznym i agresywnym kawałku Pani z Ameryki. Tego jest tu więcej, bo o ile historie nadal są tak samo ciekawe, to ich autor nie bawi się już tak słowem, jest bardziej dosadny i bezpośredni w swoim przekazie. Spuszcza z tonu dopiero przy końcu w Złotych kulach, gdzie wydaje się powoli godzić z sytuacją i znajduje oparcie w swoim otoczeniu. To bardzo emocjonalny i naprawdę ujmujący utwór.
A co pomiędzy? Dzieje się sporo, bo powiększyła się znacznie lista współpracowników. Yannick Dillée stworzył tylko podkład do otwierającej, kojarzącej się muzycznie z poprzednią płytą Zmorą. Oprócz tego mamy tu Byty (psychodeliczny Las), Wieszcze (wspomniane, bardzo chillowe Złote kule). Głównie jednak beaty tworzy mefedron (jego pracę możemy usłyszeć w 5 kawałkach). I o ile w utworze tytułowym tworzy interesujący pomost pomiędzy starym a nowym Derambo, a w Pani z Ameryki czaruje klimatem niczym z rosyjskiej ruletki, tak niestety nie przemawiają do mnie jego trapowe podkłady w Piisiont, Kolega z pracy i Całodzienne zerwanie na zawsze. To po prostu nie moja bajka, chociaż przyczepić się tu nie mam do czego. Brzmi to nowocześnie, ale jeśli cofniecie się do początku tego tekstu, to domyślicie się, co taki hiphopowy dziadek jak ja myśli o rapowej młodzieży.
Pomimo osobistego nieprzystosowania do nowych, rapowych czasów, jestem pełen podziwu dla tego, jak dobrze odnajduje się w nich Derambo. Przekonywały mnie jego poprzednie opowiastki, przekonują mnie też te, niewesołe przecież historie. Życzę inspiracji do kolejnych, tym razem bardziej pozytywnych. Naprawdę mocno trzymam kciuki i czekam. Rzadko kto potrafi opowiadać w taki sposób jak Derambo.
Cały album tutaj, czyli na Bandcampie.