To już ostatnia część podsumowania wydawnictw 2019 roku, które najbardziej zwróciły moją uwagę. 19 albumów z linkami (jeśli takowe są) do próbek na YouTubie lub/i całych albumów na Spotify. Zapraszam też do pierwszej części, a także do listy płyt zagranicznych (cz. 1 oraz cz. 2).
I jak zawsze przypominam, że lista została ułożona alfabetycznie. Jeśli widzicie hiperłącze, to o albumie pisałem już wcześniej, więc po kliknięciu w nie można zapoznać się z całym tekstem.
Łbik / Przyborowski – Przykład Opowiadania Niepogodnego
(…) To krótkie wydawnictwo, które zawiera jedynie cztery, ale bardzo dopieszczone kompozycje: opowiadająca o straceńczej walce z losem, bazująca na pozytywkowej melodii i niepokojącej partii fortepianu Znajoma twarz; nie mniej upiorna, znakomicie oddająca klimat groszowych opowieści Kostucha; najbardziej emocjonalny z całego zestawu, boleśnie szczery Na klucz, poruszający temat gasnącej miłości oraz rozbudowany, przypominający muzycznie i tekstowo pieśń żałobną utwór Razem. Warto dodać, że za tak dobre interpretacje równie interesujących tekstów odpowiadają utalentowani wokaliści: Piotr Witkowski, Rafał Ostrowski, Joanna Rybka, Chrystian Talik, Sławomir Banaś oraz Katarzyna Siepka i to oni sprawili, że nie tylko słucham tego wydawnictwa z przyjemnością, ale i wracam do niego regularnie.
Mona Polaski – Folklor
Nie wiem, jak trafiłem na tę płytę, ale wypełniające ją dźwięki wydawały mi się znajome. Pojawiło się to irracjonalne uczucie, że już to kiedyś słyszałeś, że znasz i tak naprawdę mógłbyś przy pierwszym odsłuchu nucić całe refreny. Dopiero po czasie okazało się, że Mona Polaski to duet byłych muzyków (Karol Stolarski, Wit Zarębski) bardzo lubianego przeze mnie, indie rockowego składu Bruno Schulz. Jaki był ten polski indie rock, wszyscy wiemy, ale ja akurat kilku składom dałem się porwać. W tym właśnie wyżej wymienionemu. Mona Polaski to jednak co innego. Tu na pierwszy plan wysuwają się klawisze: niekiedy nowofalowe, innym razem bardziej taneczne, romantyczne, nierzadko też wieje od nich chłodem. To w połączeniu z dużym poziomem przebojowości oraz pewnej “lokalności” (polskie teksty) całego materiału daje naprawdę ciekawy posmak. Beztroskiej zabawy, dansingów, ale też nostalgii za czasami i sytuacjami, które już nie wrócą. Płyta dla tych, którzy nie obruszają się na nazwy takie jak Editors, White Lies czy Interpol. Dobrze wyprodukowana, bliższa naszym realiom, tutejszym tęsknotom i rozterkom. Przebój za przebojem.
Moriah Woods – Old Boy
O takich płytach nie pisze się łatwo. Moriah Woods nagrała album na wskroś osobisty. Rozprawia się na nim ze stratą ojca – osoby uzależnionej, walczącej całe życie z demonami, chorej na depresję. Na tej płaszczyźnie, jeśli ma się do czynienia z podobnymi problemami we własnej rodzinie, to bardzo oczyszczająca muzyka. Moriah, mimo że porusza tak ważne i trudne tematy, robi to w sposób subtelny, pełen empatii dla targanego problemami bliskiego, łapiąc się przy tym życia. Tego wyboru nie dokonamy za kogoś innego, ale mimo wszystko warto próbować. Woods w swoich tekstach zastanawia się nad powodami tego, dlaczego niektórzy nie potrafią wyjść z choroby, przedstawia w tym swoją perspektywę, opisuje związany z tym ból, poczucie winy, wstyd oraz wszystkie te złe emocje i uczucia, które towarzyszą bliskim osoby dotkniętej uzależnieniami i chorobą. Moriah staje po stronie życia i odnajduje w sobie po tym wszystkim ogromną siłę. Czuć to bardzo wyraźnie w tym materiale. Jej głos jest pełen emocji, ale bardzo silny. Muzycznie artystka też bardzo się rozwinęła. Klimaty americany zastąpiła dark folkowe, cięższe granie z domieszką gothic country. Utwory są zaaranżowane i zagrane przez cały zespół, co sytuuje Old Boy gdzieś pomiędzy tym, co mogliśmy usłyszeć na poprzednich, solowych płytach artystki a tym, co grało The Feral Trees – zespół, w którym występowała. Bardzo ważna, ale też bardzo dobra płyta.
Zgrzyty zawierają jedynie cztery, za to bardzo długie utwory, a samo wydawnictwo nie przekracza trzydziestu pięciu minut. Czas trwania może niezbyt długi, szczególnie biorąc pod uwagę improwizacyjny charakter tego materiału, ale zespół nadrabia intensywnością. Morze od początku prze do przodu – już w otwierającym Drogą krętą i przez las wciąga na głęboką wodę za sprawą drone’owych partii gitarowych, organicznie brzmiącej perkusji, głębokiego basu i unoszących się gdzieś w górze partii saksofonu. Produkcja jest tu bardzo oszczędna i wszystko brzmi naturalnie, prawie że koncertowo; to duża zaleta, bo zabieg ten zwiększa imersję, a słuchacz czuje, jak gdyby znalazł się pośrodku tych wszystkich wrogo brzmiących instrumentów. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie perkusja, której ciężar bierze się nie tyle z samej siły uderzenia Jewuły, co z precyzyjnego, miarowego i przede wszystkim transowego podejścia do wygrywania rytmu. Efekt jest taki, że w Drogą krętą i przez las czujemy się jak tonący – muzyka wciąga jak wir, z którego nijak nie da się wydostać.
Nagrobki – Pod Ziemią
Konwencje. Są takie, które nie wytrzymują próby czasu. Zwyczajnie zaczynają nudzić lub są zbyt mocno powiązane z chwilowymi modami, których okres przydatności bywa krótki. Można to odnieść do życia jako takiego; konkretnie istnienia, oddychania i naszego bytu na planecie zwanej Ziemia. Też wiecznie trwać nie będzie. W tym kontekście ciekawsza jest śmierć – w końcu ten stan trwać będzie permanentnie. Stąd nie dziwi fakt, że ten temat w swoich tekstach i odpowiednio korespondującej mu muzyce eksplorują już po raz któryś na swojej płycie Nagrobki. Coś, co zdawało się być jednorazową zgrywą, okazało się być tworzone całkiem na poważnie i przetrwało próbę czasu. Pod Ziemią to niejako kontynuacja poprzednich brzmień i stylu duetu. Po raz kolejny na płycie Adama Witkowskiego i Macieja Salamona wsparli Olo Walicki (bas) oraz Mikołaj Trzaska (saksofon, klarnet basowy). Efekt jest jednak nieco inny od tego z poprzednich wydawnictw. Nagrobki są tu zdecydowanie bardziej melodyjne, a generowane przez nie dźwięki schludne. Nie zmienił się nastrój, ale środki wyrazu są bardziej bezpośrednie, a materiał zdecydowanie bardziej piosenkowy. Duża w tym zasługa tła, w którym dużo się dzieje. Głównie za sprawą syntezatorów, dodających trochę ciepła morowemu nastrojowi całości. Nie dziwi mnie, że zespół odżegnuje się od punka (chociaż z ich poczuciem humoru – kto ich tam wie), bo tego tu już praktycznie nie ma. Przynajmniej w sensie brzmienia. Nie uświadczymy tu też wątków improwizacyjnych (chyba że w samej końcówce zamykającego płytę Nigdy już nie wróci). I to cieszy. Jak widać, śmierć też może ewoluować. I bądźmy pewni – niewątpliwie każdego z nas jeszcze zaskoczy.
Jazzu nie trzeba się bać, nie trzeba go już też oswajać. Nie ma również potrzeby, by kojarzyć go z eleganckimi salami oraz wystrojoną, będącą co najmniej w średnim wieku publicznością. Jazz nie ma oporów do tego, by bratać się z młodszymi od siebie gatunkami i na tej współpracy wychodzi naprawdę dobrze.
W tym kontekście (…) Nene Heroine to zespół na wskroś nowoczesny i – jakby to nie zabrzmiało – młody duchem. Spokojnie dryfuje po różnych stylistykach, żonglując przy okazji nastrojami. Ich debiut to zarazem jedna z najbardziej przystępnych pozycji w katalogu Alpaka Records i nie wierzę, że ktoś mógłby się od niej odbić, a przy tym nie ma tutaj wcale mniej eksperymentów, niż na pozostałych albumach wytwórni. I to też stanowi dużą zaletę Total Panorama.
Non Violent Communication – Obserwacje
Improwizacja improwizacji nierówna. Z takiego sposobu pracy nad muzyką znany jest (na ostatnich płytach) So Slow i to samo, otwarte podejście do tworzenia wyznaje Merkabah. Muzyków z obu tych składów znajdziemy w nowym, wspólnym projekcie Non Violent Communication. W wymienionych wyżej projektach jest również obecny pierwiastek jazzu, zarówno w kontekście wolności twórczej, budowania rytmu, jak i samego brzmienia (saksofon w drugim z wymienionych składów). NVC łączy to wszystko i na Obserwacjach tych elementów jest nie tyle więcej, nie tyle się sumują, co po prostu tworzą zwartą, jazzową stylistykę. Na pierwszy plan w sposób zdecydowany wysuwa się saksofon, na którym rozległe, przestrzenne partie wygryrwa Rafał Wawszkiewicz. Dźwięk tego instrumentu buduje cały nastrój – mroczny, gęsty, przypominający nieco dokonania klasyków dark jazzu takich jak Bohren & Der Club of Gohre czy The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. Nie jest w tym osamotniony, bo wtóruje mu w tym świetnie dopełniający noire’owego klimatu elektronika. Jest katalizatorem podskórnego napięcia: bywa monotonnie statyczna (Dogoni), zwiastuje nadchodzące niebezpieczeństwo (Meteory), tworząc przy tym cały krajobraz i tło świata tworzonego przez zespół (Lubaczówka). Samo otoczenie jest z kolei bardzo dynamiczne. To akurat zasługa nadającej tempo całości gry sekcji rytmicznej. Zmiana wpisana jest w improwizację i Obserwacje nie są w tym przypadkiem wyjątkiem. Ryzykiem wpisanym w tę stylistykę jest jednak powrót do punktu wyjścia, krążenie w kółko bez celu i tworzenie dla tworzenia. Nie tym razem, nie tutaj. W tym przypadku żywioł zwyciężył nad materią. Ta nie miała zresztą szans z tak dużą siłą, jaką stanowi ten nadzwyczajny materiał.
Może nadajemy z Dawidem Szczęsnym na tych samych falach, a może po prostu kompozycje na tegorocznej EPce W pół są tak wyraziste, ale coś, co w zamierzeniu uznałem za muzykę tła, całkowicie pochłania moją uwagę przy każdym odsłuchu. Szczęsny postawił tym razem w pełni na polskie teksty, które choć formą przypominają jedynie wycinek jego myśli, to mają przy tym (a może dzięki temu) sporą siłę oddziaływania. Recytowane na tle bardzo minimalistycznych aranżacji słowa opowiadają o strachu i niepewności, obrazując w ten sposób stan współczesnych ludzkich relacji oraz związany z tym zanik najprostszych uczuć. Szczęsny trzyma się kurczowo tego, co było, wiedząc że ten stan, to dziecięce spojrzenie na świat i związana z tym beztroska, już nie powrócą. To jego najdojrzalsze dzieło, w którym skupił całe zebrane wcześniej doświadczenie i towarzyszący mu smutek.
Choć pewnie wielu potraktuje to jako nadużycie, to w moim subiektywnym odbiorze płyty dość dużą rolę odgrywają: tytuł słuchanego wydawnictwa, a także nazwa samej grupy (szczególnie, jeśli to zespół debiutujący). W tym przypadku już same Obiekty sugerują pustkę, bo jest to słowo, które może oznaczać zarówno przedmiot, rzecz, budynek, cechę lub pojęcie, jak i coś, co może dotyczyć czegoś jeszcze innego (np. obiekt westchnień, pożądania, nienawiści). W zestawieniu z tą niekonkretną definicją mamy tak samo pustą, pozbawioną konkretnej formy i różną w interpretacji muzykę. Jest jeszcze Czarne miasto, które dla mnie stanowi rozwinięcie idei Czarnej chaty z Twin Peaks: miejsca poza czasem, poza przestrzenią, odpychającego, tajemniczego i zawierającego w sobie całe zło świata, a przy tym intrygującego, bez którego nie mogłoby istnieć dobro. I to w nim właśnie nurza swoje dźwięki zespół, który wychodząc od psychodelicznych, noise’owych improwizacji przemierza krautową rytmikę (Ku sobie), drone’owe, podbite melorecytacją korytarze (Wawel), by w końcu zmierzyć się ze swoimi marzeniami, pragnieniami i uciec z tego przesiąkniętego motorycznym post-punkiem miejsca (Czarne miasto).
(…) Pavement Pizza pasuje mi na bliskiego kuzyna warszawskich indie/post-hardcore’owych składów z okolicznych garaży, takich jak Bastard Disco czy The Spouds. A i do takich Zwidów czy Hanako też im niedaleko. Na dodatek ich ojcem chrzestnym byłoby pewnie Guiding Lights. Ładną scenę mają w tej Warszawie.
Mając na uwadze powyższe, trzeba dodać jeszcze to, że Pavement Pizza jest zdecydowanie bardziej melodyjne od pozostałych członków swojej rodziny. Ich muzyka to z gruntu proste i energetyczne piosenki, nagrane bez zbędnych ozdobników. Trochę niechlujnie, ale dzięki temu autentycznie. EPka została zresztą nagrana w piwnicy jednego z członków zespołu. Jestem niemal pewien, że podjadali wtedy pizzę i popijali ją jakimś procentowym trunkiem. (…)
Gdy usłyszałem, że w projekcie Próchno udziela się Bartosz Leśniewski z jednej z najlepszych noise rockowych kapel w Polsce (mowa o Artykułach Rolnych oczywiście), to musiałem sięgnąć po ten materiał. Nie spodziewałem się tego, że Próchno na debiutanckiej płycie postanowiło przedstawić muzyczną definicję tego słowa: to zmurszałe, brudne, odpychające, ale i naturalne w swoim jestestwie granie. Próchno brzmi jak znaleziona gdzieś przy torach i nasiąknięta dźwiękami przejeżdżających gdzieś z boku pociągów kaseta zespołu, który nagrał demko gdzieś w piwnicy i niezadowolony z osiągniętych efektów porzucił je, skrywając wytworzone przez siebie dźwięki przed światem. Grającego na gitarze i udzielającego się tu gdzieniegdzie wokalnie Leśniewskiego wspierają Marcel Gawinecki (Ugory, Złota Jesień, Melisa; syntezatory, wokal i bas) oraz Artur Sofiński (DRAH) na perkusji, a patrząc na rodowód tego tria, dobrze wiecie, że ci panowie potrafią rzeźbić w hałasie. Tym razem udało im się stworzyć transową, napędzaną drone’em i wysokooktanowym post-punkiem maszynę, której wagony klekoczą, siedzenia ociekają smolistą substancją, maszynista krzyczy, trasa jest w pełni improwizowana i skład kręci się w kółko, ale pasażerowie chcą więcej i od razu kupują bilety na następny przejazd.
Różne znam jazzy; te spokojniejsze, które można puścić gdzieś w tle na rodzinnych posiadówach i rozmowach o niczym; te nastrojowe, które nadadzą się na randkę przy winie i świecach (nigdy na takiej nie byłem); te multigatunkowe, kipiące kreatywnością i wolnością brzmienia, choć może nawet nie do końca wykorzystujące jazzowe instrumentarium; są też te, które są tak odjechane, że nawet nie spróbuję ich opisać, bo po prostu nie da się przywołać żadnych z ich cech charakterystycznych z pamięci. Na pewno te kilka ww. odmian nie wyczerpuje tematu, a do której kategorii zalicza się Quantum Trio? I tu Was zaskoczę, bo do żadnej z opisanych. Quantum Trio idą swoją drogą: łączą free jazzową wolność z klasyką, dorzucają do tego sporo groove’u i potrafią szarżować przy tym tak, że nie zdziwiłbym się, gdyby na ich koncertach pod sceną było pogo. Przy tym wszystkim są subtelni, nie nadużywają naszej cierpliwości i grają w taki sposób, że żal, iż w klubach nie można już palić, bo przecież każdy wie, że po dobrym zbliżeniu najlepsze co można zrobić, to puścić dymka.
Rites of Fall – Towards the Blackest Skies
Truthsayer, pierwsze wydawnictwo Bartka Kuszewskiego, które stworzył pod nazwą Rites of Fall, pochłonęło mnie kompletnie. Materiał ten kojarzył mi się z naturą, a podskórny, syntetyczny puls przywoływał skojarzenia z Forest Swords. Towards the Blackest Skies budzi we mnie już zupełnie inne skojarzenia. Bardziej filmowe, futurystyczne i miejskie. Natura została tu zastąpiona technologią i nie było to przemiana dobrowolna. Ofiarą stała się przyroda i pierwotny charakter muzyki projektu, który wcześniej odgrywał dość istotną rolę w jego brzmieniu. Nowe otoczenie zamiast plątaniny roślin i wszechobecnych duchów przodków składa się z ciągnących się w nieskończoność przewodów, mrugających świateł neonów, miejskiego zgiełku, a rolę autorytetów przejęły techniczne innowacje. Przypomina mi to trochę świat wykreowany chociażby w Blade Runnerze i na pewno pomaga w tym ilustracyjny charakter tej muzyki. Co ważne, dźwięki stworzone przez Kuszewskiego nadal wciągają, tylko że do zupełnie innego, choć nie mniej mistycznego świata. Mimo wszystko bardziej ponurego, bo spoglądającego w przyszłość z niewielką dozą optymizmu.
The Saturday Tea – Quicksilver Dreams
(…) Stylowość. The Saturday Tea ma jej aż nadto. Może to kwestia tego, że nie chcą się nikomu przypodobać, a może bardziej tego, że każdy z utworów na Quicksilver Dreams brzmi tak, jak gdyby został zagrany na totalnym luzie. Ten luz udziela się podczas odsłuchu; muzyka przyjemnie buja, odpręża i przywołuje obrazy miejsc spokojnych, nawet z lekka baśniowych. Jak w indie popowym, trochę nowocześniejszym brzmieniowo (przypominającym Rolling Blackouts Coastal Fever, gdyby ci wzięli się za surf rocka) I Tried To Be Cool But I Can’t. Ordinary Day budzi z kolei skojarzenia z tym, jak mógłby wyglądać (brzmieć) zwyczajny dzień w fabryce Willy’ego Wonki. Drogę do tego miejsca mógłby nam z kolei umilać podlany kwaśnym klawiszem, zapowiadający nadchodzącą przygodę Since I’ve Lost My Mind, a po wojażach moglibyśmy odpocząć przy dźwiękach wyciszonej, gitarowej opowieści z niemal kosmicznymi dźwiękami w tle (Fake Habits). (…)
Te dusze z pewnością nie trafiły do raju, dowodząc przy tym, że samego piekła i nieba też zresztą nie ma; po śmierci panuje jeszcze większy chaos niż za życia, a zjawy (nieważne, jaki prowadziły żywot) obijają się o siebie, tworząc jedną, wielką, rozhisteryzowaną i niezadowoloną ze stanu rzeczy masę. Taką masą jest właśnie Spirits of the Air, którzy na swoim debiucie są tak samo wkurwieni, co subtelni. Dobra, tego pierwszego jest tu zdecydowanie więcej, czemu wyraz dają przede wszystkim teksty (mocno bezpośrednie i pozbawione zbędnych metafor), wokal (niewyraźny, krzykliwy, pełen emocji) i muzyka, której źródła łatwo odnaleźć w post-hardcorze lat 90-tych, ówczesnym indie rocku, emo i punku. Właściwie wymieniłem wszystkie elementy, ale na swoją obronę powiem, że są też chwile łagodniejsze, niemal post-rockowe oraz zmienna, math rockowa rytmika (przestrzenny Club Mate, połamany Kornik drukarz niszczy świat) i trudno nie skojarzyć ich z tym, co prezentował swego czasu Slint.
Szkło kojarzy mi się z czymś ostrym i niebezpiecznym, a przy tym bardzo kruchym. Równie dwuznaczną nazwą jest „rozkład”. Może przecież dotyczyć kolei, autobusu, ale też ciała czy wartości. Tutaj przypadków nie ma, bo muzyka i teksty krakowskiego zespołu właśnie taka są: niejednoznaczne i otwarte w interpretacji. (…)
Muzycznie czuć, że nie jest to płyta doszlifowana, pięknie wyprodukowana i wypolerowana w studiu. I dobrze. Tym bardziej że nie czuć tu pośpiechu. Miało być organicznie i tak jest też efekt. Dominują wolniejsze tempa, a częstym zabiegiem są tu lekkie, gitarowe zrywy. Opakowany w noise rockowy hałas rozkład ma też w sobie sporo slowcore’owej wrażliwości i melodyjności. W drugiej części płyty zespół zdaje się też więcej kombinować. Moim ulubionym fragmentem jest falująca ponad resztą gitara w końcówce kończącego album brzeg. (…)
Płyta dostępna jest tylko na Bandcampie zespołu.
Trupa Trupa – Of the Sun
Postapokaliptyczna stylistyka jest niezwykle pociągająca. Korzystają z niej filmowcy, pisarze, muzycy, tworząc coraz to nowe historie o życiu ludzkości po końcu świata. Zazwyczaj wymyślone przez nich dzieła są bardzo stylowe. Kto grał w adaptację lub czytał powieść Metro, miał do czynienia ze Stalkerem czy też oglądał którąkolwiek część Mad Maxa, na pewno się ze mną zgodzi. Ludzkość przedstawiona w tych tytułach może i jest na skraju wyginięcia, ale same uniwersa mimo wszystko kuszą swoją złożonością i (anty)estetyką. Trupa Trupa idzie zupełnie inną drogą. Of The Sun to chyba najmniej przebojowa płyta tej grupy; duszna muzycznie, sprawiająca wrażenie nie do końca dopracowanej kompozycyjnie i nieposiadająca tylu charakterystycznych, muzycznych motywów, co poprzednie albumy. W opisywanym przez zespół świecie nie ma miejsca na gustowne (choć brudne) ubrania. Nie ma miotaczy ognia, nie ma starych budynków zaadaptowanych w sprytny sposób do życia, nie ma też potworów i anomalii. Jest za to ból, brud, koniec istnienia, jakie znamy i poczucie straty, której nie da się już wypełnić. Nie ma w tym nic pociągającego. Of the Sun jest tekstową i muzyczną przestrogą przed tym, że śmierć i koniec wcale nie wyglądają tak, jak w filmach. Są zdecydowanie mniej atrakcyjne i nieodwracalne. Bardzo przekonujący, wwiercający się w głowę i psychikę materiał, zdecydowanie cięższy gatunkowo i nie tak prosty w odbiorze. Za to dający do myślenia. Przestroga podana w szarych barwach, bez ozdobników.
(…) Brzmienie to jedno, stylizacja to drugie, ale jak ja to zawsze powtarzam – liczy się piosenka. Tutaj mamy ich osiem, plus wstęp w postaci intro. Każda z nich to taka mała, dopracowana perełka pełna melodii i przemyślanych aranżacji. Na pierwszej z nich pędzą na złamanie karku wprost na soundtrack jakiegoś amerykańskiego filmu o studentach, ale są na tyle mili i przede wszystkim utalentowani, że zatrzymują się w pół drogi, skręcają w inną stronę i dodają do tego pozwalającą zaciągnąć się przesterem gitarową wstawkę ([A Famous College Movie Quote], podobnie działa też późniejszy Troublemaker). Sprawiają wrażenie wkurzonych, ale zaraz odsłaniają przed nami swoją czulszą i bardziej melancholijną stronę za pomocą bardziej stonowanych dźwięków i emocjonalnego wokalu (North). Serwują oparte na sekcji, porywające niemal do tańca energetyczne piguły (The Cheap-Piped-Music Kind Of Empty, A Drifting Heart), machają nieznoszoną jeszcze i interesującą flanelą z pierwszego okresu produkcji tego materiału (Deranged), przywołują riffami wspomnienia minionego lata („Deranged”), hałasują i krzyczą (In Different Rooms & In Bloom), ale potrafią być też przyjemni, mili i łagodni (Small & Humanlike).
Na Very Sorry dzieje się dużo, bardzo dużo, a kreatywność dzieciaków Vermony w kontekście pomysłów na aranżacje zdecydowanie przekracza moją w pisaniu. Przy okazji, gdyby ktoś kiedyś pytał, to właśnie o takie hałasy i melodie mi się rozchodzi. Świetna płyta i mam nadzieję, że nie będzie mi przykro i będzie o niej głośno. Nie tylko w Waszych głośnikach, choć jakby bardziej o tym pomyśleć, to jedno z drugim się łączy. A więc słuchajcie!
.WAVS – .WAVS
Czekałem na to, aż na polską scenę dotrze moda na powrót do dźwięków z Seattle i się doczekałem. Wcześniej bawili się nieco tą konwencją The Freuders, ale krakowski .WAVS na swoim debiucie idzie w tej materii na całość. Powiem zresztą wprost – jeśli nie macie w swojej garderobie flanelowych koszul, to faktycznie nie bardzo jest sens tu czego szukać. Na .WAVS znajdziecie bowiem dobre piosenki, ale nagrane według prawideł obranej przez zespół stylistyki. Wokalnie mamy tu sporo zapożyczeń z Cornellowskich zaśpiewów, emocjonalność dźwięków to wypisz wymaluj Pearl Jam, przybrudzone gitary z tęsknotą spoglądają na brzmienie Nirvany, a punkowych zrywów trudno nie skojarzyć z Mudhoney. Może to i dziwne chwalić za tak wyraźne inspiracje, ale podrygujących w rytm muzyki kończyn nie oszukasz. To album dający sporo radochy, wyłączający myślenie, prosty kompozycyjnie i pozwalający przenieść się do lat szczenięcych, gdy grunge wydawał się być najlepszym gatunkiem na świecie. Bardzo przyjemne wspomnienia, bardzo przyjemna płyta.