Kwartet z Chicago i jego druga płyta. Chociaż po pierwszych dźwiękach można się pomylić, czy to aby nie nowe wcielenie The Breeders, to grupa z każdą minutą udowadnia, że pomimo tak oczywistej do odkrycia inspiracji wykształciła przy okazji własną tożsamość.
Utwory na PITH zespół komponował i ogrywał w trakcie dwuletniej trasy. Materiał ponoć stale się zmieniał, co wydaje się oczywistym przy takim trybie pracy. Wyjściowy pomysł na brzmienie jest jednak prosty i konsekwentny. Zespół gra głośno, czego wyrazem jest ściana gitar, agresywne zrywy i zmienne tempo, które wyznaczają tu mocno nadpobudliwe partie perkusji. Centralną postacią jest jednak wokalistka, a także współtwórczyni materiału Miranda Winters. Jej głos kojarzy się z klasycznie brzmiącymi bohaterkami indie rocka ostatniej dekady poprzedniego wieku, czyli Kim Deal i Tanyą Donnely. Miranda ma jednak w sobie więcej ciepła i element ten ciekawie rezonuje z pozbawionym delikatności hałasem tworzonym przez resztę składu Melkbelly.
Efekt jest ciekawy, bo mam wrażenie, że zespół bez wokalu Mirandy byłby tylko kolejną niezłą, ale tylko niezłą noise rockową nazwą. Sama wokalistka sprawia wrażenie z kolei wrażenie, że mogłaby się odnaleźć równie dobrze indie popowej stylistyce (a’la Soccer Mommy) i nikt nie mrugnąłby nawet okiem. A tu niespodzianka, bo udaje jej się zdominować głosem atakujące zewsząd gitarowo-basowe sprzężenia i przestery.
Proste patenty czasem jednak robią robotę, a nawet całą płytę. Trudno się zresztą o to czepiać, gdy gitary rzężą przyjemnie nad uchem (końcówka THC), perkusja pędzi na złamanie karku, ale pięknie wyrabia na ostrych zakrętach (LCR), monotonny hałas i ciężar wprowadzają w przyjemny trans (Humid Heart), pomiędzy przygrywa nam noise spoza ziemskiej orbity (Mr. Coda), a tempo z zawrotnego zmienia się w żółwie i z powrotem (Stone Your Friends).
PITH to naprawdę dobra płyta wyniesiona na falii nostalgii za latami 90-tymi. Kto tęskni, ten słucha.