Jego głos i szczątkowa czupryna już zawsze będą kojarzyć się z latami 80-tymi. Był wszędzie, przez co do jego wizerunku z tego okresu odnoszą się wytwory popkultury umiejscawiające czas akcji właśnie w tej dekadzie. Pamiętacie go z GTA: Vice City? I to nie tak, że potem zniknął, nie próbował, ale widocznie ten charakterystyczny głos pasował tylko tam i wtedy. W końcu kto kojarzy jego późniejszą twórczość?
Dziś w ramach cyklu „100 albumów, które musisz przesłuchać przed śmiercią” słucham wydanej w 1985 roku płyty No Jacket Required Phila Collinsa.
Czy znałem wcześniej?
Płyty nie, ale samego Phila Collinsa – oczywiście. Gościu potrafił wykorzystać medium, co to do tego nie ma wątpliwości, dzięki czemu jego teledyski na okrągło przewijały się przez różne stacje muzyczne. Do singli też miał nosa, ale o tym poniżej. Muzyka Genesis (w którym to najpierw bębnił, a potem śpiewał) mnie ominęła, do czego zniechęciło mnie nabożne traktowanie tej grupy i tworzenie jakiegoś sztucznego (?) konfliktu pomiędzy fanami Collinsa a Gabriela przez redakcję Teraz Rocka. Co zabawne, Polacy i tak najbardziej kochają Raya Wilsona. Jego fenomenu w ogóle nie rozumiem, ale nie o nim jest ten wpis.
Ogólne spostrzeżenia
Collins miał nosa do singli. Na No Jacket Required nie ma jego największego hitu, czyli In The Air Tonight (ten został wydany w 1981 roku), ale są cztery inne przeboje: One More Night, Sussudio, Don’t Lose My Number oraz Take Me Home. Wszystkie z obowiązkowymi teledyskami, które na stałe wpisały się w koloryt tamtych czasów. Pomijam ich wartość artystyczną, bo nie jest to moja para kaloszy, ale trudno nie docenić tego, że Collins buduje w nich swój obraz: zarówno stylistyczny jak i wizerunkowy. Z perspektywy nieco zabawne jest dla mnie to, że pozuje na (tak to odbieram) twórcę artystycznego, wysmakowanego popu. Wiedząc jednak, że tacy ludzie nie są szerzej lubiani i mając na uwadzę swoją fizjonomię, postanowił dodać do tego pierwiastek „normalności”. Collins wygląda jak kolega z baru, do którego chodzimy po pracy, którego mijamy w supermarkecie i który co weekend chodzi na mecze swojej ulubionej drużyny. Z takim łatwo się zaprzyjaźnić, a że jeszcze taki z niego osłuchany gościu? I potrafi tworzyć te wszystkie dziwne dźwięki, które z jednej strony wydają się nowe, a z drugiej coś nam świta, że słyszeliśmy je już w każdej innej piosence z lat 80-tych? Tym lepiej!
Wymieniłem tylko single, bo tak po prawdzie to No Jacket Required nie ma praktycznie nic więcej do zaproponowania. Album zdobył aż trzy nagrody Grammy (Album Roku, Najlepsze wykonanie w kategorii Pop/Soul dla Collinsa oraz dzieloną ze współproducentem Hugh Padghamem Nagroda Producenta Roku) i sprzedał się w nakładzie ponad 25 miliona egzemplarzy. Promowane w rozgłośniach, wymienione wyżej kompozycje na pewno się do tego przyczyniły. A że to muzyka do smarowania kanapki masłem i niewiele więcej? Jeść też przecież trzeba.
Czy będę wracać?
W takim sensie, że puszczę sobie wieczorem, po ciężkim dniu, płytę Phila Collinsa? Nie żartujcie!
Alternatywa
Jeśli pójść kluczem Genesis, to wiadomo, że Peter Gabriel. Nie wiem, czy jest na liście, ale wydana w 1986 roku płyta So nadawałaby się idealnie. Dobrze łączyła artystyczne ambicje z mainstreamowym, a przy tym nieskrojonym pod gusta większości brzmieniem. Świetny start dla osób, które (jeszcze) nie wiedzą, że pop występuje też w szlachetniejszej odmianie.
A jeśli patrzymy na muzyków z podobnego okresu celujących w jak największą ilość odbiorców, to lepszym wyborem byłby chociażby George Michael i jego debiut Faith.