100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #19 / The Clash – London Calling (1979)

Najlepszy album lat 80-tych wg. magazynu Rolling Stone i to pomimo tego, że premierę miał rok wcześniej – w 1979 roku. Dzisiaj odświeżam sobie London Calling The Clash.

Czy znałem wcześniej?

Znałem, oczywiście. Podejrzewam nawet, że pierwszy odsłuch nastąpił lata temu, ale niestety nie mogę sobie przypomnieć konkretnych okoliczności.

To zresztą dobrze obrazuje całe moje podejście do The Clash. Nigdy nie był to dla mnie zespół bardzo ważny. Lubię go, słucham z przyjemnością, ale nie zatrzymałem się przy nim jak dotąd na dłużej. Nawet w okresie wzmożonych poszukiwań brzmień okołopunkowych czy też post-punkowych przeskoczyłem od razu do innych nazw, grających bardziej dookreślone rzeczy. Nie twierdzę wcale, że The Clash są nijacy czy też zbyt mało charakterystyczni. Co to, to nie, ale stylistyczny misz-masz w ich wykonaniu stanowi dobrą zanętę na sam początek. Szkoda byłoby się na nich zatrzymać, ale też nie szkoda do nich od czasu do czasu wracać.

Ogólne spostrzeżenia

Płyta jest dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem. Niezwykle bogata w brzmienia – od prostego punka, przez reggae, elementy jazzu, funku, kultury mods czy też tzw. pub rocka. The Clash po kolei odhacza wszystkie te wątki, ale robi to z wyczuciem każdego z trendów. W żadnym razie nie błądzi. Nie sprawia też wrażenia grupy poszukującej. Po prostu nagrywa na płytę wszystkie te dźwięki, którymi tętniła ówczesna, wyspiarska scena.

W przypadku takiego podejścia ważny jest sam sposób działania. Czy jest przebojowo? Oczywiście. Czy The Clash to zespół zaangażowany? Jeszcze jak! Czy ta gatunkowa różnorodność poparta jest odpowiednim talentem kompozytorskim? Co do tego nie ma złudzeń. Czy to świadoma próba wejścia do kanonu? W tym przypadku pewien nie jestem, ale coś mi podpowiada, że tak.

Bardzo lubię wszystkie inspiracje, którymi raczy nas na tej płycie The Clash. Lubię je osobno, ale i w pakiecie. Brzmi to wszystko naprawdę interesująco i nośnie, a do tego jest zagrane z ogromnym wyczuciem. Tak naprawdę nie ma się tu do czego przyczepić i ja też nie zamierzam. To świetny album zarówno dla osób, które dopiero wchodzą w klimaty okołopunkowe, jak i dla tych, którzy chcieliby sobie przypomnieć wszystkie powiązane z tą stylistyką nurty.

London Calling to coś w rodzaju muzycznego repetytorium. Bardzo lubię i cenię sobie odświeżanie pamięci w taki sposób, ale też czuję, że sporo mi ucieka i gdy już znajdę interesujący mnie element, to od razu przechodzę do zgłębiania go w sposób konkretny. Rozumiecie, o co mi chodzi?

Czy będę wracać?

Oczywiście. London Calling to taki samograj – puścić można właściwie zawsze i niemalże wszędzie. Znaleźć delikwenta, który zacznie narzekać i psioczyć, to prawie jak wygrać w totka. Jeśli kogoś takiego znacie, to serio – zacznijcie skreślać liczby.

Alternatywa

Jeśli twórcy zestawienia chcieli pokazać bardziej mainstreamową i dopracowaną aranżacyjnie stronę punka, to faktycznie London Calling jest najlepszym wyborem. Biorąc jednak pod uwagę sam gatunek i podbijając nieco stawkę, to gorąco polecam wszystko, co robił Jello Biafra. Szczególnie wydany rok po opisywanej dziś płycie krążek Fresh Fruit for Rotting Vegetables Dead Kennedys. To ten punk, który jeńców nie bierze. Moja ulubiona odmiana.