Klasyka nieznanego mi bliżej gatunku. Co z tego wyjdzie, okaże się po odsłuchu wydanego w 1964 roku Pain in My Heart Otisa Reddinga.
Czy znałem wcześniej?
Przyznaję ze wstydem, że nie. Pewnie przewinęły mi się jakieś pojedyncze utwory Reddinga na składankach lub też (bardziej prawdopodobne) na soundtrackach, ale nic więcej. Mam bardzo duże braki, jeśli chodzi o soul i liczyłem, że ta płyta to zmieni. Jest taka szansa.
Ogólne spostrzeżenia
Zdziwiłem się, ale tak pozytywnie, jak ascetyczny jest to album. Kompozycje są proste, ale nie prostackie. Potrafią też przykuć uwagę na dłużej, więc o ile ich rola jest drugorzędna, to wywiązują się z niej znakomicie. Przede wszystkim robią jednak miejsce Reddingowi do tego, by ten oczarował nas swoim głosem. Zapomnijcie jednak o wokalnych popisach z pierwszych stron gazet. Artysta wyśpiewuje wszystkie swoje emocje, troski, żale i daje nam na talerzu swoje serducho.
Jest w tym wszystkim żar i to spory. Soul ascetyczny, uduchowiony, sytuujący się gdzieś blisko słuchacza. Taki, który nie ma oczarowywać, a angażować. Na Pain in My Heart udaje się w pełni osiągnąć taki właśnie efekt.
Czy będę wracać?
Tak!
Alternatywa
Jako totalnego amatora i soulowego debiutanta, musielibyście mnie wspomóc jakimiś tytułami. Pewnie mogłoby się tu znaleźć coś Arethy Franklin lub Ala Greena, ale moja znajomość ich twórczości jest na tyle pobieżna, że nie jestem wskazać żadnego konkretnego wydawnictwa.
Uderzając jednak z innej mańki, powiedzmy, że tej emocjonalnej, to na pewno warto poznać Pieces of a Man Gila Scotta-Herona z 1971 roku. W tamtym czasie coś takiego jak hip-hop nie istniało, a Heron swoimi tyradami i manierą przecierał szlaki. Nie brak w tym też iskry, zdolnej zapalić społeczność do działań, więc tak – w sumie jest w tym sporo ducha.