Mówią, że Król jest tylko jeden. Sprawdzam, czy to prawda, sięgając po debiut ikony – wydaną w 1956 roku płytę Elvis Presley Elvisa Presleya.
Czy znałem wcześniej?
To zabawne, że bywają projekty i artyści, co do których powyższe pytanie zdaje się całkiem zasadne. Są też tacy, przy których opisie trudno się nie uśmiechnąć, czytając w myślach „Czy znałem go / ją / ich wcześniej?”. Do tej drugiej grupy z pewnością zalicza się Elvis Presley.
To, jaki gościu miał wpływ na muzykę, muzyczną branżę i – idąc dalej – na całą popkulturę, można by książki pisać. I na pewno takowych na ten temat powstało. Pewnie z kilkaset.
Nie pamiętam, gdzie ja zetknąłem się z jego osobą po raz pierwszy. Prawdopodobnie wiedziałem o nim od zawsze – tak jak każdy inny Ziemianin. Prawdopodobnie rodzimy się z tą wiedzą.
Ogólne spostrzeżenia
Trochę czasu minęło, odkąd słuchałem tej płyty. Po tym, jak muzyka ucichła, odpaliłem ją od razu ponownie. Zazwyczaj jest to bardzo dobry zwiastun.
I faktycznie – tak było i w tym przypadku. Zdziwiło mnie jednak to, że Elvis Presley to album naprawdę zróżnicowany. I wcale nie tak jednoznacznie rock ‘n’ rollowy, jakim zapamiętałem go wcześniej. Oczywiście nie twierdzę, że zawiera coś zupełnie innego, ale zdziwiło mnie to, jak dużo jest tu utworów czy też momentów spokojniejszych. Takich wypływających bezpośrednio z folku czy country tamtego okresu. I te fragmenty brzmią równie ciekawie, co zawartość przepełniona młodzieńczą, niemalże pierwotną energią.
W każdym razie to powoduje, że słucha się go naprawdę dobrze, a same kompozycje nie zlewają się w monotonną masę. Choć przyznam, że bardziej z odsłuchu zapamiętuję posmak całości niż poszczególne kompozycje. Choć nie traktowałbym tego jak zarzut czy też nawet minus.
Wydawnictwo traci tak naprawdę na jednym – braku podglądu na sceniczne zagrywki Presleya i reakcji fanów artysty. Widziałem sporo materiałów tego typu i słuchając audio, autentycznie brakuje mi wspomnianych wyżej elementów.
W kategorii czysto muzycznej jest to jednak naprawdę dobra, a dla mnie nawet bardzo dobra rzecz.
Czy będę wracać?
Tak, regularnie sięgam po płyty z rozmaitych okresów jego kariery. W planach mam też obejrzenie kilku filmów.
Lubię gościa.
Alternatywa
Muzycznie zdecydowanie bliżej mi do tego, co z gatunkiem i brzmieniem robił w tamtym okresie Little Richard. Szczególnie polecam Wam wydane w 1957 oraz 1956 roku albumy Here’s Little Richard oraz Little Richard. To, co Richard Penniman robi na nich ze swoim głosem, to temat na zupełnie inną, równie ciekawą opowieść.