Rock opery w tym zestawieniu (chyba) jeszcze nie było. Dziś przenosimy się do 1973 roku. Oprowadzać nas po nim będzie The Who wraz z płytą Quadrophenia.
Czy znałem wcześniej?
Zespół znałem/znam bardzo pobieżnie. Tej konkretnej płyty – w ogóle.
Sięgnąłem po The Who kilka lat temu, przesłuchałem dwa, trzy albumy i odstawiłem na przysłowiową półkę. Nie było w ich muzyce tego, czego ja w niej szukam. Konkretnie to jakiegoś elementu przypadkowości: pierwotnej energii lub ludzkiego błędu. Muzyka zespołu jest jak najbardziej w porządku, ale wydaje mi się zbyt… przemyślana. Opracowana i obliczona na konkretny efekt, ustalone z góry brzmienie. Bez miejsca na większą improwizację, błędy, czy po prostu czynnik ludzki.
Takie mam odczucia co do tej grupy i nic na to nie poradzę.
Ogólne spostrzeżenia
Wszystko to, co opisałem wyżej, sprawdziło się przy odsłuchu albumu Quadrophenia.
To rock opera, co już z początku wywołało na moim ciele ciarki. Nie poczułem jednak mrowienia z powodu ekscytacji, o nie. Naprawdę nie przepadam za wydumanymi konceptami w muzyce rockowej, a ich najwyższą formą jest właśnie rock opera. Unikam takich rzeczy jak ognia, chociaż ktoś zarzuciłby mi pewnie, że nie jestem w tym konsekwentny (czy Tenacious D i Pick of Destiny też zaliczają się do tej grupy?). Jak się więc pewnie domyślacie, obawy były spore.
Po zapoznaniu się z całością muszę stwierdzić, że nie było źle. Ba, było dobrze, choć bez zgrzytania zębami w kilku momentach się nie obyło. Quadrophenia nie nudzi, opowiada ciekawą i zwartą historię. Na pewno w warstwie lirycznej czy samej narracji jest to naprawdę solidna, by nie powiedzieć, bardzo dobra rzecz.
Gorzej ma się sprawa z samą muzyką. Ta jest ok, ale naprawdę niewiele jestem w stanie powiedzieć o niej więcej. Na tym wydawnictwie The Who w dość prosty, nieprzekombinowany (co w sumie jest w pewnym sensie zaletą) sposób dodaje progresywne smaczki do dość standardowo brzmiącej, hard rockowej podstawy. Słucha się tego całkiem dobrze, ale w głowie nie zostaje za dużo.
Przyczyną tego stanu rzeczy jest długość albumu. 80 minut muzyki to dla mnie rzecz nie do przyswojenia. Idealna płyta zamyka się w 44 minutach (a najlepiej 40) i prawie dwa razy większa objętość sprawia, że trudno jest przez cały czas trwania przytrzymać przy sobie uwagę słuchacza. A moją już na pewno.
Reasumując – Quadrophenia to dobry album, ale bardziej go doceniam, niż się z nim polubiłem.
Czy będę wracać?
Do tej konkretnej płyty raczej nie, ale film sprawdzę.
Alternatywa
Jeśli album ten miał być przedstawicielem rock opery, to niestety nie polecę Wam żadnej alternatywy. Czemu? To już wiecie ze wstępu.