100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #69 / Bob Marley & The Wailers – Legend (1984)

Kiedyś dostałbym gorączki, spazmów i biegunki, gdyby ktoś kazał mi przesłuchać tę płytę. Dziś jestem jej nawet ciekaw. Mowa o Legend (1984 r.) Boba Marleya & The Wailers.

Czy znałem wcześniej?

Z reggae mam/miałem ogromny problem, ale wydaje mi się, że go zidentyfikowałem. Mieszkam w deszczowej Polsce, gdzie ten gatunek grały (w ogromnej większości; wiadomo, że nie tylko) bezbeczne składy, które nie powinni były nigdy tykać instrumentów.

Taki też obraz stylu wyrył się w mej głowie na lata. A potem odkryłem „zagranicę”, a konkretniej to dub.

I już nie mam problemu z reggae, ale i tak słucham go mało, a jeśli już, to preferuję go w wersji dubowej właśnie. W swej najczystszej postaci najzwyczajniej w świecie nie trafia w moje gusta. Robię się po nim senny i markotny.

A Boba Marleya znam, nie mieszkam przecież pod skałą. Jeszcze.

Ogólne spostrzeżenia

Dobra, głowa otwarta, odpalamy!

Hmm, szkoda, że to kompilacja The Best Of, ale może to i lepiej? Przecież nie zamierzam poznawać całej dyskografii Marleya.

OK, te dwa pierwsze znam, drugiego nawet dość mocno nie lubię, ale  jedziemy dalej.

Bardzo dużo tu o miłości i teksty te, jakby to powiedzieć… są nieco naiwne.

Po kilku następnych kompozycjach stwierdzam, że tak miało być, taka konwencja.

Dobra, zaczyna się robić smętnie. Ile jeszcze do końca? CO?! To dopiero 5 kawałek?!

No nic, jakoś daję radę, raz lepiej, raz gorzej, ale ogółem mogło być tragicznie: byłem gotów na wszystko. Poza tym umówmy się, w głośnikach mogła lecieć jakaś Raggafaya czy inny Bednarek. A tu jest jednak klasyk i to na wysokim poziomie. A że ja nie potrafię tego odpowiednio docenić… cóż – tak bywa. Co zrobić?

Momenty są, ale niewiele. Ogółem problem z tą muzyką jest taki, że miałem zrobić masę rzeczy w trakcie jej odsłuchu, a nic mi się nie chce. Nie mam energii. Chilluję, ale jako że jest to nieco wbrew mojej naturze (przynajmniej w tym momencie), to prawie że cierpię. Dziwne uczucie.

UFF, koniec.

Nie było źle, nie było dobrze. To muzyka nie dla mnie: dość naiwna, co nie jest problemem samym w sobie, ale w połączeniu z tym konkretnym stylem taki miks po prostu mi nie podchodzi. Jednak bez urazy, nie wzdrygam się, kilka razy kiwnąłem główką z aprobatą, ale to by było na tyle.

Czy będę wracać?

Nope.

Alternatywa

Specjalistą nie jestem, ale myślę, że dobrym wyborem byłaby twórczość Horace Andy’ego. A w szczególności, na początek oczywiście, polecam zbierającą najwyższe noty płytę Dance Hall Style z 1982 roku.