100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #73 / Green Day – American Idiot (2004)

Dla niektórych ważne, pokoleniowe wydawnictwo. Dla innych nieznośna komercha i upadek muzyki rockowej. Po której stronie jesteś? Dziś słuchamy wydanego w 2004 roku American Idiot grupy Green Day.

Czy znałem wcześniej?

Odpowiadając na powyższe pytanie — zdecydowanie zaliczam się do pierwszej z wymienionych grup.

Pamiętam, że to była pierwsza, rockowa (a też i popowa, wiadomo) płyta, która tak mocno mną zawładnęła. Wcześniej słuchałem pojedynczych piosenek i to raczej takich wykonawców jak Linkin Park, Good Charlotte czy The Offspring. No i klasyki spod znaku Led Zeppelin itp. składów. Albumami jako całość nie byłem zainteresowany w  tamtym okresie ogóle.

Nie pamiętam już dokładnie jak i dlaczego, ale w pewnym momencie trafiłem na Green Day. Umówmy się — to jest muzyka wręcz idealna na start przygody z muzyką gitarową. Bardzo melodyjna, niezbyt hałaśliwa, wpadająca w ucho, a do tego nie trzeba było się kryć przed znajomymi, że się jej słucha. Chociaż akurat to ostatnie to trochę nieprawda, bo ówcześni koledzy twierdzili, że to gówno. Preferowali klasycznego rocka.

W każdym razie jak już mnie trafiło, to tak na całego. Przeżyłem pierwszą (i w sumie jedną z niewielu w moim życiu) sytuacji, w której chciałem stać się kimś innym. Billie Joe Armstrongiem oczywiście. Pofarbowałem sobie kłaki na czarno, wyrzuciłem grzebień i kupiłem sobie ciuchy, które, uwzględniając oczywiście polskie realia, miały naśladować styl ubioru mojego nowego idola. I oczywiście samą płytę American Idiot, której słuchałem ciągle i wszędzie. I każdego starałem się przekonać do tego, że to najlepszy zespół na całym świecie.

Co mi z tego pozostało? W sumie, jak tak pomyśleć, to w kwestii fryzury sporo.

Ogólne spostrzeżenia

Nie jestem i nie będę obiektywny w przypadku American Idiot. Słucham dziś tego albumu z taką samą przyjemnością, z jaką poznawałem go te niemalże 20 (sic!) lat temu.

Nie będę też wyróżniać pojedynczych piosenek, bo jak dla mnie dźwięki płyną tu wartko od pierwszej, do ostatniej sekundy. Historia, przynajmniej pod względem muzycznym, jest tu naprawdę wciągająca. Jest dobre, rozbudowane wprowadzenie, kilka zwrotów akcji, pełne smaczków rozwinięcie i satysfakcjonujący finał. Za każdym razem, gdy wchodzę do tego świata, to już w nim zostaję. Praktycznie nigdy nie mam ochoty słuchać jednego, wybranego utworu. Dla mnie American Idiot to zamknięta, niemalże idealnie skomponowana całość.

Gorzej nieco z warstwą tekstową, bo zespół będący jednym z trybików wielkiej machiny, rzucający w dość bezpieczny sposób (umówmy się) wyzwanie „wielkim, bogatym i mającym władzę” tego świata, trochę mnie w tym momencie kłuje. Nie podważam samych motywacji muzyków, ale wiadomo, że w głowie mogą pojawiają się pytania. Z drugiej strony Green Day na początku swojej kariery zaczynał od totalnych podstaw, grając dla niewielu, jeżdżąc w długie trasy i grając muzykę wszędzie tam, gdzie ich chcieli. Idea DIY nie była więc im obca, ale na ile z tego pozostało im w głowach, w czasach American Idiot… Trudno stwierdzić.

Pomijając powyższe, to opisywana tu dziś płyta jest po prostu samograjem. Tak właściwie to kiedy i gdzie bym jej nie puścił, to nóżka sama chodzi, chce się nucić poszczególne melodie i wyśpiewywać co po niektóre frazy. Oczywiście spora w tym zasługa tego, kiedy go poznałem, ale nie mam z tym problemu. To jedna z najfajniejszych płyt, po którą sięgnąłem w równie fajnym okresie życia, więc czemu teraz za to przepraszać?

Czy będę wracać?

Wracam raz na jakiś czas i zawsze robi mi się wtedy ciepło na serduszku.

Alternatywa

Dookie i Insomniac to płyty z początków działalności Green Day, z którymi na pewno warto się zapoznać. To była wtedy inna grupa, której zdecydowanie bliżej było do krótkich, zwartych form. Oba te tytuły naprawdę dobrze zniosły upływ czasu.

A jak lubicie mainstreamowy pop punk z tego okresu, to druga z moich miłości, czyli Blink 182. Na przykład z okresu Enema of the State lub Take Off Your Pants and Jacket. Po nich ten gatunek już nigdy nie był taki sam. Choć najczęściej pod tym zdaniem podpisują się przeciwnicy tego zespołu, więc jest to stwierdzenie dość przewrotne.

Z innych rzeczy, którym w jakiś sposób blisko do American Idiot, wyróżniłbym Weezer i ich Blue Album oraz My Chemical Romance i The Black Parade. Z tym ostatnim zespołem przeprosiłem się zresztą dopiero ostatnio, a nie znosiłem go w epoce… O słodka ironio!