100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #74 / Oasis – (What’s the Story) Morning Glory? (1995)

Sprzedażowy hit i ikona bardzo popularnego, choć krótkotrwałego, muzycznego stylu. Dziś przypominam sobie Oasis i wydany w 1995 roku (What’s the Story) Morning Glory?.

Czy znałem wcześniej?

Osoby urodzone na przełomie lat 80. i 90. chyba nie mogły uniknąć fenomenu Oasis. Czy słusznego, czy nie – te dywagacje pozostawiam na inną okazję – ale faktem pozostaje to, że swego czasu piosenki stworzone przez braci Gallagherów były niemalże wszędzie. W telewizji, radiu, na dyskotekach, w pubach, a nawet na imprezowniach. Britpop zawładnął fanami muzyki na całym świecie, a mam wrażenie, że w Polsce to już szczególnie.

Po latach trudno oddzielić muzykę od tamtych czasów, a jeszcze trudniej wziąć nawias to, co działo się z zespołem (i braćmi) potem. Więcej było w tym dramy niż artystycznego przebłysku, dużą rolę odegrała promocja, a dziś… Mam wrażenie, że obecnie o Oasis mówi się raczej negatywnie. Pewnie, trudno oddzielić twórców od muzyki (ta zresztą też nie musi się każdemu podobać), ale dziś spróbujemy się z tym zmierzyć.

A moje pierwsze spotkanie z tą grupą to pewnie któryś z singli z tej właśnie płyty. Te leciały na okrętkę na wielu stacjach muzycznych, które stanowiły moje osobiste źródło poznawania nowych dźwięków w tamtym okresie.

Ogólne spostrzeżenia

Mam naprawdę mieszane uczucia słuchając tej płyty.

Z jednej strony z Oasis już dawno nie jest mi po drodze i właściwie nie wracam do ich twórczości. Poznając gitarową muzykę z Wysp, zespół ten był dla mnie pierwszym ze stopni wtajemniczenia, ale właściwie zaraz przeskoczyłem dalej, odkrywając zupełnie inne stylistyki. Choć może nie tak odległe klimatem od tego, co można usłyszeć na (What’s the Story) Morning Glory?, to jednak zawierające inne emocje. Bardziej prawdziwe, chciałbym napisać, ale to mogłoby być jednak zbyt dużym uproszczeniem i obrazą dla talentu braci Gallagher.

Właśnie, talentu, bo nie da się nie zaprzeczyć, że w kategorii popowego przeboju, Oasis potrafiło zdobyć szczyt. Nie tylko list przebojów, bo i kompozycyjnie naprawdę nie można się w ich przypadku do niczego przyczepić. Słuchając po jakimś czasie drugiej płyty Oasis, autentycznie dobrze się przy niej bawię. Album sunie jak rzadko który i zawiera naprawdę dużo zapamiętywalnych melodii. Oprawa już do mnie nie przemawia, ale też nie jestem pewien, czy kiedykolwiek przemawiała. Z jednej strony więc doceniam, ale też i przyjemnie spędzam czas przy odsłuchu (What’s the Story) Morning Glory?, a z drugiej czuję, jakbym wchodził nie do swojej bajki.

Dochodzi jeszcze aspekt tego, że kilka piosenek (wiadomo których) zostało dosłownie zajechanych w najgorszy z możliwych sposobów przez media. Mam też niepokojące flashbacki z czasów, gdy ktoś podczas ognisk sięgał po gitarę i wył na całe gardło tekst z Wonderwall. Brrr, ciarki żenady, gdy o tym myślę, mam nawet teraz!

Wpływu (What’s the Story) Morning Glory? na sam muzyczny świat nie da się jednak przecenić. W pewnym okresie życia była to płyta ważna i dla mnie. A i dziś, dość niespodziewanie, słuchało mi się jej naprawdę miło.

Czy będę wracać?

Pewnie nie, ale jak będę starym dziadem i będę wspominał młodość, to kto wie? Może i ja zawyję kilka wersów z największego hitu Oasis?

Alternatywa

Wrzućcie na ruszt The Charlatans i ich debiut pt. Some Friendly. Wspaniałe, równie melodyjne gitarowe granie z Wysp, ale jednak zupełnie inny nastrój, a co za tym idzie – odbiorca. Słuchając tej grupy na pewno nadal będziecie mogli dumnie nosić swoją niezalową odznakę członkowską.