Hip-hopowy klasyk, co do którego jakości nikt nie ma wątpliwości! Tak, nawet ja zaczynam rymować, słuchając wydanego w 1994 roku Illmatic Nasa.
Czy znałem wcześniej?
W rapie zza oceanu, nawet tym klasycznym, mam spore braki. Nasem zainteresowałem się więc naprawdę późno, bo zaledwie kilka lat temu. Przykuł moją uwagę podczas oglądania świetnego (do dziś jestem zły, że zakończył się na pierwszym sezonie) serialu The Get Down. Nas był tam nie tylko narratorem. Jego biografia posłużyła za serialowe wątki, do tego artysta został producentem wykonawczym całej serii. Zaangażował się też w przygotowania aktorów do roli i wprowadzenia ich w czasy początków gatunku.
Po obejrzeniu produkcji sięgnąłem po kilka płyt Nasa i te bardzo mi się spodobały. Nie zacząłem jednak od najwyżej ocenianej płyty, czyli opisywanego tu dziś debiutu. Czemu? Sam nie wiem!
Ogólne spostrzeżenia
Właściwie gdyby stwierdzić, że to niemalże kompletny, hip-hopowy album, to pewnie niełatwo byłoby wytoczyć cięższe działa przeciw takiej tezie.
Illmatic łączy w sobie debiutancką naiwność z ogromną pewnością siebie w kwestii własnych umiejętności. Sama narracja bazuje na przeżyciach twórcy, a za beaty odpowiadają tu takie tuzy gatunku, jak DJ Premier, Q-Tip czy Pete Rock. Muzycznie dzieje się tu naprawdę sporo, a w samej brzmieniowej miksturze składniki wyważono naprawdę perfekcyjnie. Agresywne podkłady idą za pan brat z bardziej ambitnymi, czerpiącymi z jazza zapożyczeniami. Tych jest tu sporo (ojciec Nasa był zresztą muzykiem grającym jazza i bluesa) i to właśnie dzięki nim, pomimo sporej ilości słów na sekundę wypluwanych przez twórcę, możemy znaleźć tu tak dużo przestrzeni. Produkcja stoi pod tym względem na naprawdę wysokim poziomie.
Mam też wrażenie, że Illmatic to świetny pomost pomiędzy mniej eksploatowanym, powiedzmy alternatywnym brzmieniem, a radiowym rapem, który w latach 90. zdominował branżę. Przez radiowy nie mówię, że zły, wręcz przeciwnie: to był bardzo dobry okres pod względem popularyzacji ambitnych, a przy tym oryginalnych odnóg stylu. A Illmatic to jedna z płyt, która się do tego przyczyniła.
Wróćmy jeszcze do warstwy lirycznej. Nie dość, że narracja jest pierwszoosobowa, to Nas nie unika trudnych tematów. Dominują wątki dorastania w tzw. złej dzielnicy, wszechobecne narkotyki i przemoc. Ale i ludzie, towarzyszący artyście w jego drodze i stanowiący (na dobre i na złe) tło wszystkich tych ulic, które go ukształtowały. Nas nie ogranicza się przy tym do prostego języka, a wkracza w głąb siebie, znajdując całkiem zgrabne metafory, wybierając złożone rymy i korzystając przy tym z bogatego słownictwa.
Świetna płyta, która zasłużenie stanowiła i stanowi punkt odniesienia dla wielu następców.
Czy będę wracać?
Oczywiście. Czaję się też na kolejne płyty Nasira Jonesa.
Alternatywa
W tym przypadku nie widzę powodów, by szukać zamiennika.
Za to mogę polecić twórczość Rakima – nieco starszego nawijacza od bohatera dzisiejszego wpisu. To artysta, który po sukcesach w duecie z Ericiem B. z powodzeniem odnalazł się także w kolejnej dekadzie, wydając w 1997 roku świetną płytę The 18th Letter. Widać na niej podobne, zabarwione jazzem, ale też w pełni autorskie myślenie o gatunku.
I oczywiście obowiązkowo Gang Starr, ale o nich wspominałem już (a nawet opisywałem w innym z cykli jedną z ich płyt) przy okazji wpisu o De La Soul.