100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #75 / Van Morrison – Moondance (1970)

Sukces komercyjny i artystyczny, a do tego przepustka do dużej kariery. Dziś odpalam Vana Morrisona i wydany w 1970 roku album Moondance.

Czy znałem wcześniej?

Nie. W ogóle. Wcale.

Naprawdę, nie mam nic więcej do dodania i nie czuję, bym musiał się z tego tłumaczyć. To nie jest stylistyka, po którą kiedykolwiek sięgałem, więc nawet nie było gdzie się z Vanem Morrisonem minąć.

Kojarzę to imię i nazwisko, pewnie wstrzeliłbym się z tym, jaką mniej więcej gra muzykę i to by było tyle.

Ogólne spostrzeżenia

Widzę bardzo wysokie oceny i pochwały słuchaczy odnośnie Moondance. Odpalam płytę i wiem, z czego to się bierze. Doceniam kunszt aranżacji, zróżnicowane instrumentarium i umiejętne wykorzystanie oraz połączenie takich stylistyk jak folk, soul, blues, jazz czy pop.

Niewiele jednak odczuwam pod względem emocjonalnym.

Przyjemna płyta, która na pewno zyskuje przy kolejnych odsłuchach. Poukrywanych tu i ówdzie dźwiękowych smaczków wychwytuję całkiem sporo nawet przy pierwszym zetknięciu się z Moondance. Dźwięki podsuwają mi do głowy obraz spalonych słońcem pustkowi, żaru lejącego się z nieba, kowbojskiego kapelusza na (mojej) głowie i przeciwsłonecznych okularów na nosie. Oczywiście siedzę w starym pickupie i sunę niespiesznie po bezdrożach. Obserwuję monotonny, ale na swój sposób piękny krajobraz za oknem.

Ta wizualizacja nie trwa jednak wiecznie. Van Morrison gra muzykę, której na co dzień nie słucham i na tym etapie życia słuchać nie mam ochoty. Wszystko jest z nią w porządku, to rzecz na wysokim poziomie, ale nie dla mnie. Nic z niej nie wynoszę.

I nic nie szkodzi. Czasem tak po prostu jest. Może Wy będziecie mieć inaczej — spróbujcie.

Czy będę wracać?

Na pewno nie w najbliższym czasie.

Alternatywa

Neil Young? Nie wiem, trochę strzelam. Pewnie powinienem wymienić tu Boba Dylana, ale raz, że chyba na tej liście się znajdzie, a dwa… że go nie lubię. Tak, możecie rzucać (zgniłymi) pomidorami.

Niech więc będzie ten Young. Z równie wiekowej płyty, co ta tu dziś opisywana. Takiej, która bazuje na brzmieniu folka i country. Mowa o After the Gold Rush (1970 r.). Przy jej odsłuchu emocji we mnie aż nadto.