Relacja z Fonomo Festival 2023

To był mój trzeci raz na bydgoskim festiwalu Fonomo. Co roku wracam w te, znane mi już w tym momencie miejsca, z coraz większą przyjemnością. Niby już wiem, czego oczekiwać, ale cały czas jestem zaskakiwany. Tym, jak przemyślana pod względem programu i formy jest to impreza, ale też samą treścią. Ta jest przebogata, bo oprócz koncertów, organizatorzy równie duży nacisk kładą na film (pokazów było naprawdę sporo, a wybór tytułów daleki od przypadkowego), a także partycypację. Otwarta formuła prelekcji i dyskusji, a także obecność warsztatów w programie (oraz wystaw) pozwalała na czynne uczestnictwo w tym wydarzeniu. Mnie interesowała jednak najbardziej część muzyczna. I to na niej skupię się w poniższej relacji.

Tę rozpoczął w piątek zespół Pin Park. Koncert trio w bydgoskim MCKu był bogatą w dźwiękowe smaczki podróżą po rubieżach elektroniki. Środkiem lokomocji syntezatory, ale samej trasie daleko było od typowej dla tego instrumentu nawierzchni. Progresywne, rozbudowane formy nie tylko prezentowały zróżnicowane brzmieniowo odcinki kreatywnej podróży. Bawiły się też rytmem, otulając transowym, przetworzonym komputerowo dźwiękiem uczestników wycieczki. Dobrze oddawały to wyświetlane za zespołem wizualizacje: kolorowe, geometryczne i szybko zmieniające swoje kształt formy nie tylko przykuwały uwagę; stanowiły nieodłączną część występu. Swoją barwnością i konstrukcją oddawały ducha lecącej z głośników muzyki.

Schnitt + Gianluca Sibaldi

Duet Schnitt wraz z Gianlucą Sibaldim zaprezentował zupełnie inne, totalnie eksperymentalne podejście do dźwięku. Wysyłana w stronę publiki wiązka światła (zwana Scanaudience) przetwarzała cechy fizyczne analizowanych obiektów, wyświetlając je na wielkim ekranie w formie nieregularnych, przypominających nieco biały szum form. Nie był to łatwy dla ucha występ; dominowały dźwięki hałaśliwe i trudno przyswajalne, do tego zaprezentowane z intensywnością niemalże… blackmetalową. W kategorii doświadczenia była to rzecz bardzo interesująca i oryginalna. Pod względem muzycznym nieco jednak monotonna. Kto oczekiwał rytmu i uporządkowanych, muzycznych wzorów, ten mógł poczuć się zagubiony. Wygrał szum. Rzecz odważna, choć zdecydowanie nie dla każdego. 

Nastąpiła krótka przerwa, a po niej przyszedł czas na koncerty w klubie Mózg. I trzeba powiedzieć, że oba dorównały legendzie tego miejsca. 

Rozwód (Szymon Szwarc)

Cześć uczestników pewnie miała w pamięci świetny, ubiegłoroczny występ grupy Dynasonic na festiwalu Fonomo, który odbył się właśnie w Mózgu. Zespół Rozwód, mocno nawiązał brzmieniem do swoich kolegów ze Szczecina. Dubwave to pojemna, niezbadana jeszcze do końca stylistyka. Znaczy to tyle, że można ją interpretować zupełnie po swojemu. Gęsty bas i kompozycje zbudowane na rytmie były tylko punktem wyjścia do konstrukcji własnego brzmienia i zaprezentowania unikalnej tożsamości grupy. I tak w istocie było; występ Rozwodu zdominowała bowiem niemalże rave’owa taneczność, ale jej nośnikiem był hałas. Do tego generowany w sposób nieoczywisty, bowiem dźwięki wydawane przez gitarę w niczym nie przypominały tych, z którymi kojarzymy ten instrument na co dzień. Zamiast riffów, grający na niej Szymon Szwarc, generował ambientowe szumy i drażniące (w miły sposób) ucho trzaski. Równie zaskakujący był podkład perkusyjny, który zamiast atakować ścianą dźwięku, wykazywał się delikatnością i subtelnością. Bas jako nośnik rytmu z gryzącym, ziemistym efektem wysuwał się naprzód, ale prawdziwym bohaterem była elektronika. W tym przypadku grająca rolę pierwszoplanową. Hałas w jej wydaniu miał odcień bardzo zniuansowany, a przy tym, jak już wspomniałem, niemalże zmuszał do tańca. Wyjątkowy koncert wyjątkowej, arcytrudnej do zaszufladkowania grupy. 

Rozwód (Damian Kowalski)

Równie niemożliwym jest przypięcie jakiejkolwiek łatki ich następcom, którzy zamknęli piątkowy line-up koncertów. Grupa Horse Lords poszła podobną drogą co Rozwód, ale wykorzystała do tego inne środki. Tu z kolei bohaterem były atonalne, niezwykle transowe partie gitary. Instrument ten prowadził, wprowadzając przy okazji do muzyki zespołu mnóstwo egzotycznych elementów. Wygrywane na niej partie miały posmak piasku i słońca. W zestawieniu z resztą składu i obraną stylistyką (którą najłatwiej byłoby nazwać połączeniem math z krautrockiem) wprowadzało to dodatkowy, bardzo przyjemny zresztą, dysonans. I powodowało, że łatwo było, gdy już minęło pierwsze zaskoczenie, zanurzyć się w muzyce Amerykanów. Warunek? Otwarcie się na inne, dziwne i nieznane, bo chyba tak, mimo wszystko, najłatwiej opisać to, co zaprezentowała grupa na scenie Mózgu.

Horse Lords

Pod względem wrażeń, ale też zaskoczeń i po prostu — poziomu wykonawczego — był to dzień bezbłędny. A na słuchaczy czekała jeszcze sobota. 

Širom

Ten dzień otworzyło swoim występem w bydgoskim MCKu słoweńskie trio Širom. Nie znałem wcześniej twórczości grupy, choć ta w pewnych kręgach jest ona podobno dość popularna. Kręgi to jednak na co dzień mi obce, bo związane z folkiem, a konkretniej avant-folkiem. Z tego względu nie byłbym prawdopodobnie w stanie poprawnie nazwać któregokolwiek z instrumentów, które znalazły się na scenie tego wieczoru. Ważniejszy zresztą był dla mnie efekt ich zastosowania. I ten był wręcz piorunujący. Wbrew swoim podejrzeniom i obawom  koncert wciągnął mnie od pierwszej minuty. Bardzo zróżnicowany, a do tego niemalże perfekcyjny (niemalże, bo jednak w kilku krótkich fragmentach się to nie udało) narracyjnie spektakl, w którym dynamika stale ścierała się ze spokojem, a wszystko to spięto klamrą wykonawczego kunsztu. Ten nie przesłonił jednak najważniejszego, czyli emocji. Tych w muzyce Słoweńców było aż nadto. 

Mitch & Mitch con il loro Gruppo Etereofonico

Sytuacja niemalże odwrotna cechowała drugi z występów tego dnia, który miał miejsce na tej samej scenie. Mitch & Mitch w wersji z dopiskiem con il loro Gruppo Etereofonico zabrzmieli światowo. Naprawdę miło było posłuchać tak utalentowanego składu ludzi, którzy swą muzyczną klasę potrafią prezentować w tak naturalny sposób. Pomimo ogólnego, wysokiego poziomu, na pierwszy plan wysuwały się przepiękne partie klawiszowe, nadające ciepła i blasku poszczególnym kompozycjom. Szkoda jedynie, że sam materiał nie pozwalał na więcej. Prawdopodobnie znajdę się w mniejszości ze swoją opinią (koncert był ogromnym sukcesem frekwencyjnym, a ludzie oklaskiwali po bisie zespół na stojąco), ale te, wybrane i przearanżowane piosenki inspirowane twórczością Ennio Morricone, nie pozwalały na wiele i nie pozostały mi w głowie ani po odsłuchu płyty, ani po samym koncercie. Miałem wrażenie, że słucham ciągle tej samej, co prawda zagranej z kunsztem i na wysokim poziomie, ale jednak jednej i tej samej piosenki. Forma zjadła treść, ale myślę sobie, że po prostu mogę nie być odbiorcą docelowym takiego grania. Kompozycje były ładne, ale na dłuższą metę nie poruszyły mnie w żaden możliwy sposób. Nie jest to wcielenie Mitch & Mitch, któremu bym kibicował. 

Sobotni wieczór w Mózgu, bo tam miała miejsca końcówka festiwalu, była właściwie antytezą tego, co wydarzyło się wcześniej. Minimalistyczne instrumentarium, za pomocą którego Krzysztof „Freeze” Ostrowski zaatakował publikę, zapewne zmiotło z planszy niejednego. Glitch zaserwowano w formie noise’owej, przy tym tanecznej, choć był to raczej metaforyczny taniec: w opuszczonej, ciemnej i nieprzyjemnej fabryce, niźli muzycznym klubie. Gęste od basu kompozycje przeplatały się z dynamicznie przetworzoną kakofonią. Występ eksperymentalny, ale bardzo treściwy i paradoksalnie, pomimo braku konkretnej i definiowalnej formy, zapamiętywalny. 

Aya

Wspaniałym zakończeniem różnorodnego, bardzo przemyślanego, do tego stojącego na bardzo wysokim poziomie wykonawczym i organizacyjnym festiwalu był występ Aya. Artystka zaprezentowała set kompletny — obezwładniający zestaw utworów, złożony z bardzo różnych, muzycznych klocków, który, tak sądzę, poruszył także tych mniej zaznajomionych z elektroniczną i DJską estetyką. Znalazłem w tym nawiązania do dubstepu, glitch hopu, ale też estetyki ścieżek dźwiękowych lat 80. Wszystko to zostało podlane obfitym sosem z harsh noise’u, bo artystka nie stroniła od przesterowanych i agresywnych, a przy tym treściwych wokali. A ekspresyjna forma ich podania tylko podbiła wartość tego seta. Jak kończyć to z pompą, prawda? Aya zaskoczyła i pokazała, a może raczej przypomniała, że muzyka elektroniczna i jej twórca nie muszą być statyczni. Jej koncert był tego przeciwieństwem.

Z Bydgoszczy wyjechałem zrelaksowany, z głową pełną nowych dźwięków i silnym poczuciem tego, że brałem udział w wyjątkowej, przemyślanej i bardzo oryginalnej imprezie. To uczucie jest mi znane, bo tak samo czułem się rok i dwa lata temu. Mam nadzieję, że dane mi będzie uczestniczyć w kolejnej edycji i że to wrażenie powróci i wtedy. A co tam: jestem pewien tego, że tak właśnie będzie.

Bonus: Trójmiejska reprezentacja na Fonomo 2023