Pierwszy raz widziałem ich na żywo w 2015 roku. I to dwa razy, bo wystąpili wtedy i na OFFie i na Soundrive. Eteryczna muzyka, ładny wokal i to „coś”. „Coś”, które mogło przemienić się w wiele więcej, ale równie dobrze mogło nie oznaczać nic. Dwa lata dane mi było czekać na rezultat w postaci debiutanckiej płyty. A na pełną odpowiedź i tak przyjdzie chyba poczekać jeszcze trochę.
Tamagotchi to dobry i oryginalny album, a sam duet przeszedł naprawdę długą drogę. To już nie tylko nastrojowa, melancholijna muzyka z ładnym wokalem. O ile w kwestii tego drugiego nie zmieniło się tak wiele (co nie jest zarzutem, bo głos Katarzyny Kowalczyk jest naprawdę przyjemny i świetnie współgra z zawartością muzyczną, a i nie zabrakło kilku zaskoczeń), to w sferze samego dźwięku mamy tu do czynienia z małą rewolucją. Coals, który ja poznałem, zdradzał mnóstwo inspiracji folkiem i tzw. islandzkim brzmieniem. Na Tamagotchi z kolei prezentuje prawdziwy miszmasz chillwave’u, nastrojowego ambientu, kiczowatego synthpopu, stojącego na równi z bardziej współczesnymi beatami i elektronicznymi wstawkami wyjętymi niemalże z cloud rapu. Melodie nie są tu tak oczywiste, choć nadal obecne. Przede wszystkim jednak mamy tu wiele ozdobników, a nawet „przeszkadzaczy”, które rozbijają strukturę (singlowy VHS Nightmare najlepszym tego przykładem), ale nie niszczą pierwotnego, tęsknego i nieuchwytnego ducha materiału.
I tutaj dochodzimy do sedna. Coals cały czas się zmieniają, ewoluują. Jednak duet nadal wydaje się stać w pewnym rozkroku – czy bardziej skręcić w kierunku melodii, czy pójść drogą eksperymentów? Osobiście wolałbym to drugie, ale hej – popowej muzyki o tak wysokiej jakości też nigdy za wiele. Tylko czy w ten sposób potencjał zostanie w pełni wykorzystany? Pozostaje czekać na płytę numer dwa.