100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #29 / Miles Davis – Kind of Blue (1959)

Podobno to album, od którego wielu zaczyna swoją przygodę z jazzem. Kultowa okładka i tytuł. Dziś przyglądam się wydanej w 1959 roku płycie Kind of Blue Milesa Davisa.

Czy znałem wcześniej?

Znałem, choć akurat Miles Davis nie jest moim faworytem, jeśli chodzi o klasyczne, jazzowe brzmienie. W każdym razie kilka lat temu stwierdziłem, że zaznajomię się ze wszystkimi wielkimi (Coltrane, Hancock, Mingus, Rollins, Monk, Coleman). Od tego właściwie zaczęło się u mnie słuchanie jazzu. Dość wyrywkowe, często przypadkowe, ale z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że mocno otwierające moją głowę na nieznane, bo przecież tak różne od brzmienia gitar dźwięki.

Ogólne spostrzeżenia

Nie będę bawić się w specjalistę, bo nie do końca rozumiem, pomimo przeczytania kilku artykułów, kim jest jazz modalny. A to właśnie Davis wprowadził ten styl na salony. Czy chodzi w nim o to, że zamiast sekwencji akordów, bazujemy na jednej, zmienianej jedynie z pomocą tonów partii, a wokół niej oscylują solowe popisy poszczególnych muzyków? Tak ja to rozumiem, ale ta teoria to tylko przystawka przed daniem głównym – czyli odsłuchem.

Kind of Blue to płyta bardzo uspokajająca. Nie mylić w żadnym wypadku z sennością, bo tej na szczęście Davis i koledzy (w składzie m.in. Bill Evans i John Coltrane) nie wywołują. Przenoszą nas za to do zupełnie innego świata. Nie jest to tętniąca życiem piwnica dużego klubu w samym centrum. To raczej miejsce dystyngowane, ale nieprzeznaczone wcale dla VIPów. Otwarte dla każdego, kto chciałby wstąpić w jego progi. Gdy już się odważymy i przejdziemy przez drzwi do świata Davisa, to dostaniemy możliwość kontemplacyjnego odbioru muzyki. Zdecydowanie bardziej pasuje tu cygaro i szklanka dobrego whisky, sączona oczywiście bardzo powoli, aniżeli kolorowe drinki i papierosy odpalane jeden po drugim.

Album, dzięki któremu możemy przenieść się w inne czasy i niestniające dziś miejsca.

Czy będę wracać?

Tak, chociaż bardziej do samego Davisa, niż do tej płyty, chciałbym kiedyś poznać jego dyskografię w całości. O ile to w ogóle możliwe!

Alternatywa

Tytułowy kolor niebieski różne ma odcienie. Tak szczerze, to o ile na liście nie pojawi się to wydawnictwo, to polecam rozpocząć jazzową przygodę (lub po prostu uzupełnić braki w tej kwestii) albumem Blue Train Johna Coltrane’a. Wydana rok wcześniej płyta jest mniej zachowawcza, bardziej szalona, pozostając przy tym przystępną dla odbiorcy. Może nie tego niedzielnego, dla którego jazz istnieje tylko w wersji smooth, ale osoby o w miarę otwartych głowach na pewno poradzą sobie z przyswojeniem tych dźwięków.