Od tegorocznej edycji Mystic Festival minęły dwa tygodnie, a ja cały czas głową (i sercem) pozostaję na gdańskich terenach postoczniowych. Emocji w trakcie 4 dni imprezy było aż nadto. Nie tylko tych związanych z koncertami, choć teraz, po tak krótkim czasie, to głównie one zaprzątają moją głowę. Organizatorzy wyszli bowiem obronną ręką z organizacyjnych problemów, a warto też mieć na uwadze to, że zdecydowana większość z nich nosiła znamiona zwykłego przypadku.
Z braku jednej z głównych scen trudno było się wytłumaczyć, ale osoby odpowiedzialne za festiwal zamiast wchodzić w szczegóły i dyskusje, zaczęły po prostu działać, przekazując konkretne komunikaty odnośnie tego, co w takiej sytuacji się zadzieje. Paradoksalnie, w moim przypadku, czwartkowe zmiany wyszły zdecydowanie na plus — zobaczyłem o wiele więcej koncertów, bo pokrywało się mniej interesujących mnie nazw, a sama roszada nie wprowadziła w moje plany rewolucji, co nieco je… ubogaciła. Wiem, że to pewnie nie pociesza tych, którym korekta tzw. timetable zmieniła ich osobisty harmonogram, ale osobiście uważam, że zrobiono wszystko, co tylko się dało, byśmy my, publiczność, mogła w tych trudnych warunkach zobaczyć jak największą liczbę artystów. W powody tego, dlaczego stało się to, co się stało, nie zamierzam wchodzić. Nie taka moja rola, a jako uczestnik poziom reorganizacji oceniam jako co najmniej zadowalający.

Całkowicie normalne jest też to, że nawet w przeddzień danego koncertu z line-upu wypada jjakiś artysta lub zespół. Ściągnięcie wszystkich tych ludzi na jeden teren to ogromna logistyka, to raz. Dwa, że… po prostu życie. Ktoś ma wypadek, komuś nie wydano wizy na czas, jeszcze ktoś inny z totalnie losowych powodów nie może pojawić się tego dnia w danym miejscu i o danym czasie. Praca z ludźmi do najłatwiejszych nie należy i wie to każdy, kto na co dzień działa w branży, w której właśnie to jest podstawą działalności. Można na to utyskiwać, można być nie zadowolonym, ale patrząc na całość imprezy odwołane koncerty Godflesh czy Grega Puciato, choć i mnie bardzo zabolały, nie wpłynęły ostatecznie na odbiór festiwalu. Może uda się ich zobaczyć następnym razem lub gdzie indziej. Z takim podejściem było mi łatwiej skupić się na nowych odkryciach, ale rozumiem też w pełni osoby rozczarowane, które pokonały wiele kilometrów tylko po to, by zobaczyć swoich ulubieńców. A umówmy się — same zamiany (Deströyer 666 totalnie mi nie podszedł) nie każdemu trafiły w gusta. Choć byli pewnie i tacy, którzy się z nich cieszyli (cała reszta publiki pod sceną na tym samym Deströyer 666).

Jedyna organizacyjna uwaga? Scena Drizzly Grizzly jest już nieco przymała na tak duży festiwal, jakim jest Mystic. Rok temu nie było takich problemów, by tam wejść. Teraz, nawet jeśli się udało, to zaduch był ogromny. Niewiele też było widać, do tego otwierane, boczne drzwi z B90, mimo że wpuszczały trochę świeżego powietrza, to potrafiły zagłuszać niektóre występy zespołów będących na scenie Drizzly. I nie były to zazwyczaj wielkie składy, ale widać, że publika ciekawa jest też projektów i dźwięków nietypowych. Warto byłoby się zastanowić, czy aby na pewno to miejsce ma funkcjonować w takiej właśnie formie i jeśli nie, to gdzie postawić dodatkową scenę. Zagwozdka nie łatwa, ale wierzę, że coś uda się na to poradzić. Podczas tegorocznej edycji w Drizzly koncertów ciekawych była masa, ale komfort podczas ich odsłuchów już mniejszy.
Reszta — bez zarzutu, co znaczy, że niemal perfekcyjnie. Praktycznie zerowe kolejki do toi toiów, nieco większe, ale nadal niewielkie do barów i budek z jedzeniem, mnóstwo merchu, darmowy dostęp do wody pitnej (brawo, to wcale nie standard!). Do tego świetnie pasująca do muzycznej zawartości okolica i… pogoda. Tak, na tę ostatnią organizatorzy wpływu nie mieli, ale miło, że do Trójmiasta wreszcie zawitało więcej słońca. W nagłośnieniu nie przeszkadzał też (z kilkoma małymi wyjątkami) kapryśny wiatr, a to już duży sukces. Za to powinno się organizatorów chwalić. I za koncerty. A o tych poniżej.

Sama impreza zaczęła się już w środę, 7 czerwca, tzw. Warm-Up Day. Niestety tego dnia interesował mnie praktycznie tylko Godflesh, więc po odwołaniu ich występu stwierdziłem, że po prostu poznam (po raz drugi!) sam teren festiwalu, nieco się obkupię i zobaczę, co tam na tych poszczególnych scenach gra.
Nieco się zagapiłem w swojej eksploracji, ale na szczęście w porę oprzytomniałem i wybrałem się na koncert polskiej Entropii. Stojąc gdzieś z przodu i słysząc psychodelę w wersji metalowej, agresywnej i głośnej pomyślałem sobie, że to muzyka idealna na obecne czasy. Totalnie połamana, pokręcona i absurdalna, tak jak teraźniejszość, w jakiej przyszło nam żyć. Pełna pierwotnej energii, tak jakby zmiana była tuż za rogiem i tylko czekała na nasze działanie. Świetny koncert, który tylko udowodnił (bo wiemy o tym już od dawna), że w metalu jest miejsce na trans, ale nie trzeba przy tym przynudzać. Wstawki taneczne przepiękne — tak samo jak koszule muzyków. Entropia to zespół nagrywający bardzo dobre płyty, który na żywo potrafi zagrać materiał z nich jeszcze lepiej.

Następnie, totalnie w ciemno, wybrałem się na grupę Stengah. Okazało się, że umiejętność tworzenia efektownego i efektywnego spektaklu scenicznego muzycy w niej występujący mają w małym palcu. Wiedzieli kiedy i jak zaangażować publikę, kiedy przyspieszyć, kiedy przyhamować i kiedy odlecieć. Brzmiało to jak sklejka popularnych w ostatnim czasie stylistyk (metalowych oczywiście): czytelny wokal, rozbuchana narracja, a gdzieś pomiędzy okazjonalny i konkretny kop w twarz. Spodziewałem się dużych, muzycznych kombinacji, a dostałem dość skoczną muzykę do pokiwania główką. Też spoko!
Przyszedł czas na zastępstwo za Godflesh – zespół Deströyer 666. I tu narażę się pewnie większości (pisków i ochów wokół słyszałem aż nadto), ale koncert ten mi się nie podobał… bardzo nie podobał. Odniosłem wrażenie, że to grupa bez większej wyobraźni, odgrywająca swój materiał w taki sposób, że trudno było mi się powstrzymać od zaśnięcia. Mnie, bo reszta śpiewała, biła brawo i skandowała nazwę zespołu pod sceną. Cóż, bywa i tak. Dla mnie było to generyczne, thrashowe granie z naciskiem na riffowanko i solówki. Prawdopodobnie czymś takim też miało to być, zdaję sobie z tego sprawę, tylko że mnie akurat takie granie nie porywa. Nie byłem specjalnie zdziwiony własnym odbiorem, a i jestem więcej niż pewien, że wylewam swoje żale tutaj po części pod wpływem tego, kto mógł zameldować się o tej samej porze dnia na tej samej scenie właśnie zamiast Deströyer 666. Trudno, nie każdemu musi się wszystko podobać, a własnego gustu nie przeskoczę. Dla fanów była to z pewnością uczta; ja pozostałem głodny.
Kolejny strzał na oślep, czyli bardzo dziwny skład o nazwie Ne Obliviscaris. Rozbudowane kompozycje ze smykami i perkusyjno-gitarową młócką, więc już po samym opisie masz ochotę podrapać się po głowie i zapytać: „Ej, to tak na serio?”. Tak! Chłopaki zagrali z sercem, mieli nieźle przećwiczoną narrację swojego występu, rozbudowując w bardzo przemyślany sposób autorski zestaw środków muzycznych. Nie jest to coś, czego będę słuchać w domu, za to w warunkach koncertowych zabrzmiało całkiem ciekawie i… bawiłem się dobrze. Nawet liczne solówki (gitarowe i smyczkowe) mi w tym nie przeszkadzały.

Z kolei jako pewną ciekawostkę potraktowałem występ grupy Phil Campbell and the Bastard Sons, który zaprezentował set złożony z utworów Motorhead. Znacie to powiedzenie, że dobra muzyka zawsze się (o)broni? Zdania w tej kwestii bywają podzielone. Dla niektórych była to pewnie masakra muzyki Lemmy’ego i spółki. Mnie się z kolei podobało, ale bez szybszego bicia serca. Tak, tu też były zaśpiewy, solóweczki i kult riffu, ale szybkie tempo nie pozwalało się nudzić. Wysoki poziom wykonawczy (choć kilku z moich znajomych totalnie odbiło się od wokalu), świetny kontakt z publiką i nacisk na niezobowiązującą zabawę. Lemmy może i leży w grobie, ale jego muzyka nadal jest żywa.
Dzień „zerowy” zakończyłem na Akhlys. Liczyłem chyba na więcej klimatu, mniej prostej nawalanki. Z tego co udało mi się usłyszeć, dominowała ta druga. Przynajmniej warunki okołomuzyczne dobrze oddawały to, co działo się na scenie, bo w pewnym momencie osób pod nią było tyle, że trzeba było nieco powalczyć o dostęp do świeżego powietrza. Akhlys zagrało po prostu nieco „defaultowo”. Niby był w tym diabeł, ale ja takiego rogatego się nie boję; wolę tego nieco zmutowanego, z większym uzależnieniem od psychoaktywnych środków lub zabawowego śmieszka-hedonistę. Bez niuansów, za to z dużą energią i pasją. Były więc momenty, ale szkoda, że nie było ich więcej.
Dzień pierwszy, właściwy, zaczął się fatalnie. Nie ukrywam, że bardzo, ale to bardzo czekałem na występ Lord of The Lost. Co zadziało się, że nie zagrali? Czy scena główna została postawiona zbyt późno, czy zespół przygwiazdorzył, czy wydarzyło się coś jeszcze innego? Tego się nie dowiemy, ale najzwyczajniej szkoda. Nie sądzę, by Niemcy prędko (lub w ogóle) wrócili do Polski, a tym bardziej do Trójmiasta, ale trudno. To pierwsze rozczarowanie (oraz problemy ze sceną Park Stage) zadziałały na mnie bardzo motywująco. Stwierdziłem, że chcę zobaczyć jak najwięcej, bawić się jak najlepiej i poznać jak największą liczbę nieznanej mi wcześniej muzyki. I to się udało!

Nie udało się zobaczyć osobistego faworyta, więc muzycznym startem tego dnia stanowił dla mnie występ White Hills. Duet na gitarę i perkusję (bas w kilku kawałkach odtwarzany był z taśmy) umiejscowiłbym brzmieniowo gdzieś pomiędzy Hawkwind a Black Sabbath. Pięknie brzmiąca gitara, bo i wzmacniacze zacne (Marshall i Orange), a do tego prościutkie, za to zagrane z pełną pasją partie perkusyjne raz sięgały po stylistykę proto-heavy, by zaraz wyjść poza orbitę i pobawić się wątkami psychodeliczno-kosmicznymi. Lubię takie granie; nieco odpłynąłem, nieco pokiwałem główką. Z koncertu wyszedłem bardzo zadowolony.
Na drugim koncercie tego dnia można się było pobujać, można było też pochillować. Wybrałem to drugie (choć wystąpiły elementy pierwszego), bowiem muzyka Spiritbox była po prostu… sympatyczna. To nie moje rejony, totalnie, ale uspokoili nieco skołatane wydarzeniami tego dnia nerwy, więc chwała im za to. A melodii w ich muzyce tyle, że mogliby nimi obdarować wszystkie inne, festiwalowe zespoły i sporo by jeszcze zostało.
Wysoki poziom głośności, agresji i groove’u — taki był koncert Heriot. Zespół zupełnie mi nieznany (potem dopiero zauważyłem, że tak właściwie to go przeoczyłem, bo znajdował się na orbicie zainteresowań za sprawą tekstu w Noise Magazine), a to, co pokazał na scenie, zachęciło mnie do tego, by zaznajomić się z nim nieco bardziej. Można i trzeba było się bujać, wyrzucić z siebie nieco złości i to wszystko przy odpowiedniej, pobudzającej do tych czynności ścieżce dźwiękowej złożonej z brutalnego hałasu.

Sludge w wersji rozbuchanej, niemalże teatralnej, a przy tym bardzo głośnej. Przed Państwem grupa LLNN. Przemyślany set, w którym napięcie narastało z każdą minutą. Kulminacji co prawda nie stwierdzono, ale przy tak brudnych i nieokrzesanych (pomimo ubrania ich w poukładane szaty) dźwiękach chyba nie mogło być o niej mowy.
Kto widział na własne oczy Dom Zły, ten wie, z jaką energią mamy do czynienia w przypadku tego zespołu. Pierwotną, ociekającą rozpaczą i szlamem, a przy tym czystą w sensie przekazu. Ja czuję muzykę grupy dosłownie całym sobą i tak też było w tym przypadku. Tylu ciekawych artystów zaprezentowało się tego dnia na Mysticu, ale pod względem wykonawczym (prawie, z jednym wyjątkiem!) żaden nie dorównał polskiej grupie. Emocje ponad wszystko!

W przypadku Bloodbath można było przenieść się do lat dawnych. Konkretnie to pewnie do początków death metalu, których ja oczywiście ani nie pamiętam, ani nie znam. Nie wiem więc, na ile moja projekcja jest trafna (z relacji innych uczestników i mediów raczej w ogóle), ale przez chwilę poczułem się jak naoczny uczestnik tamtych czasów. Bezpośrednie strzały zapodawane bez chwili wytchnienia i grama wirtuozerii przyjąłem więc na klatę. Potem nieco bolało, ale zdecydowanie było warto. Garażowe gigi (i brzmienie) ponad wszystko!
W pewnym momencie nie wiedziałem, czy to ciągle ta sama kompozycja, czy też Earthless po głośniutku (cicho to nie było na pewno) płynnie przechodzi sobie od jednego tematu do drugiego. Niekończące się solówki i równie niezmordowana gra sekcji rytmicznej w oparach psychodelii i stonera to coś, co mogłoby być bardzo złe, a w tym wypadku było najwspanialsze. Kluczem chyba to, że i brzmienie i utwory nie dość, że odegrane w sposób porywający, to jeszcze stały na wysokim poziomie. A chemia na scenie lepsza niż ta, którą kupujecie w sklepie z tego typu asortymentem ściąganym od naszego zachodniego sąsiada. 110% muzy w muzie.

Spadkobiercy zapomnianego przez publikę i wyklętego przez krytykę gatunku AOR, zespół Ghost, dumnie ponieśli jego sztandar. Słyszałem w tym tyle samo Journey co i Kiss, a pewnie i kilka innych stadionowych składów znalazłoby się do porównań (Mercyful Fate na pewno). Bardziej niż odbiorem muzyki zająłem się więc rozkminką na temat tego, jak grupie i jej liderowi udało się sprzedać (co prawda wysokojakościowy, ale jednak) pop metalowej publice. OK, trochę ściemniam, bo i muzyka pochłonęła mnie dość mocno. Melodyjna, po prostu przebojowa, zagrana na wysokim poziomie, ze świetnym show. Scena wyglądała pięknie, tak samo prezentowali się muzycy, a głupkowato-żartobliwa fabuła idealnie pasowała do tego quasi-obrazoburczego pokazu. Kto nie widział, ten może żałować. Kto widział, ten bawił się świetnie. PS: Tak, ja uwielbiam AOR.
Czwartkowy wieczór zakończyłem industrialem w wersji, która nie miała nic wspólnego z klasyką tego gatunku. Nie powiem, że psychodelicznej, bo jednak była to dość bezpośrednia młócka, ale nie był to też typowy gruz i metalowe iskry. Niech będzie, że poczynania muzyków Fange cechowała korozja. Poniszczone brzmienie, rozpadający się rytm i brak nadziei na to, że będzie lepiej. Mówię oczywiście o samym brzmieniu, bynajmniej nie jego jakości. Ta była bardzo wysoka. Interesująca grupa; do sprawdzenia na płytach, ale i kolejnych koncertach. Ci, którzy nie widzieli, mogli zresztą nadrobić jej występ dnia kolejnego, bowiem Fange zastąpiło w line-upie Grega Caputo.

W piątek dużo skakałem po scenach i szukałem czegoś, co przykułoby mnie na dłużej do występu. W końcu znalazłem, a słowo „przykuło” jest tu kluczowe. Tak, w moim rankingu tego dnia zdecydowanie wygrał ciężar, ale i oprócz tego działo się sporo.
Jedno z lepszych wejść w festiwal, czyli koncert grupy Eyes. Tak brzmieliby Idles, gdyby brali lepsze narkotyki: na pełnym gazie i takiej też dynamice, tak jakby jutra miało nie być. Piękny noise rock przełamywany hardcorem i metalcorem (?), a wśród tematów przewodnich: uderzanie się mikrofonem po głowie, gitarowy hałas zapychający uszy oraz perkusista walczący o życie. Takie sztuki lubię, a wracając do domu w nocy, to właśnie ich płytę miałem w słuchawkach.

Musiało paść na kogoś, padło na Sunnatę. Niestety, ale kontekstem jest złe nagłośnienie. Widziałem ten skład już dwa razy i tym razem też nie brakło w nim pasji do odgrywania (świetnego zresztą) materiału. Zabrakło za to nieco lepszych ustawień brzmienia z poziomu konsolety. Zamiast selekcji była dźwiękowa magma i chociaż ich uwielbiam, to nie było to reprezentatywne dla nich granie. Chórki a’la Alice in Chains wypadły pierwszorzędnie, muśnięte metalem alternatywne, wysublimowane granie już nieco mniej.

Następnie zaliczyłem prawdziwy powrót do przeszłości. Ten skład widziałem na jednym z pierwszych edycji Soundrive Festival — w latach dawnych, przedcovidowych, a konkretnie to w 2014 roku. Mowa o Planet of Zeus, jednym z głośniejszych składów tej edycji. Powiem tak — były momenty ciekawe i te mniej interesujące. Jako całość wyszło całkiem nieźle, ale gitarowe solówki i stoner grany w stylu Clutch, za to bez zapamiętywalnych kompozycji (czy chociażby nośnych refrenów), to jednak trochę mało. Nawet jeśli gra się na najlepszej i najlepiej nagłośnionej scenie. A tą przez cały festiwal była Desert Stage oczywiście.
Bardzo krotki pobyt na (w, hehe) Grave i krótka konstatacja — wyśmienite i ciekawe brzmienie (gitarka ukręcona tak, że faktycznie mogłaby skruszyć niejeden nagrobek), za to zero piosenek. Na dłuższą metę było to męczące, a muzyki tła na festiwalu nie poszukuję.
Zdaje sobie sprawę, że tym opisem idę po linii najmniejszego oporu, ale The Hellacopters to po prostu Guns ‚N’ Roses dla ludzi, którzy nie lubią Guns ‚N’ Roses. Taka sama zawartość cukru (glam i romantyzm elementami wiodącymi), do tego nawiązania do klasycznego rocka (dalekie od skomplikowanych struktury utworów) i liczne ornamenty w stylu solówek granych pod wiatr. I ten sceniczny wygląd, do niego nie trzeba nawet dopisywać zgrabnych metafor. To, czego na Mysticu nie było, to gwiazdorskiego nadęcia. Każdy dźwięk wydobywany był z głębi serca i trzewi, więc o kalce nie było mowy. Podobało się? Tak, ale serca nie zdobyło.

Z kolei zaraz potem nastąpił koncert, na który czekałem, który wywołał uśmiech na twarzy, a do tego przetrącił wątrobę i poruszył flakami. Jest coś takiego w koncertach Electric Wizard, że człowiek odzyskuję wiarę w ten cały wyeksploatowany do cna stoner / doom. Jak potrafisz go zagrać, czarujesz ciężarem i odlatujesz (a przy okazji hipnotyzujesz publikę tak, by zrobiła to samo) w wewnętrzny kosmos, to jesteś mistrz nad mistrze. I takim mistrzowskim zespołem jest dla mnie właśnie Electric Wizard. Ciary na ciele, rytmiczne ruchy głową, ba, całym sobą i jestem w domu. W swojej pokręconej wyobraźni, w swoim bezpiecznym, najlepszym miejscu.
Flaki poruszone, więc potem nastąpił czas na wywrócenie ich na drugą stronę. Najgłośniejszy na całej edycji Primitive Man wbił mnie w ziemię (niemalże dosłownie) i było to uczucie wspaniałe. Drone’owe tło z krzykiem i gitarowym noisem na pierwszym planie to drugi highlight tego dnia. To czuło się całym ciałem, umysłem i jeśli wierzycie w te sprawy, to także i duszą. Ciężar otulający zewsząd i stale, ale nie towarzyszyło temu uczucie klaustrofobii, a ciepełka i komfortu. Za to ten, kto był bez zatyczek, ten stracił prawdopodobnie min. 11% słuchu. Ja miałem, a i tak mam wrażenie, że małżowiny zmieniły nieco swoje położenie. Tak czy siak — było warto!

Spodziewałem się najokropniejszego z okropnych występów, a dostałem… coś, co nazwałbym „spoko”. Wiem, Danzig to dobry temat do żartów i nie dał publice zgromadzonej tego wieczoru pod sceną definitywnego powodu do tego, by to się odmieniło, ale jak na tak wyszydzanego twórcę, spodziewałem się totalnego blamażu. Było po prostu ok, przeciętnie, nieźle, nienajgorzej… fajnie? — nazwijcie to jak chcecie. Moi współtowarzysze nie podzielali moich umiarkowanych i wyważonych pochwał względem twórcy i ja to rozumiem — ale też nigdy nie lubili jego twórczości. Kondycja już nie ta, wokal starczy, ale kilka rzeczy wyciągnął fantastycznie, a sami muzycy, przynajmniej w moim odczuciu, bez zarzutu. Memy z Glennem w roli głównej nie przeminą, ale jak dla mnie będą nieco mniej śmiesznie, niż były przedtem.
Ściana industrialnego dźwięku i stos gratów na scenie, czyli Author & Punisher na zakończenie piątku. W sumie spodziewałem się więcej typowo elektronicznych, fabrycznych hałasów, a dostałem inspirowane shoegazem i metalowym przesterem granie. Nie żebym był rozczarowany; co to, to nie, a przecież i ostatnia płyta jest już krokiem w kierunku bardziej ustandaryzowanego grania. Najważniejsze, że była w tym moc i to taka, że trzęsły się wszystkie szyby w oknach w budynkach otaczających scenę. Dobre i klimatyczne zwieńczenie drugiego, a właściwie to trzeciego dnia Mystic Festival.
Ostatni dzień podzieliłbym (niemalże) równo na pół: na kilka gorszych sztuk przypadało kilka genialnych koncertów. Bilans sumaryczny? Zdecydowanie dodatni!
Tylko na chwilę i przez przypadek, ale udało mi się trafić na Bombus. Proto-heavy rozpisane na trzy gitary (z czego było słychać jedną, w porywach przez kilkadziesiąt sekund dwie) tylnej części ciała mi nie urwało, ale było to sympatyczne granie. Niestety nic więcej nie jestem w stanie na jego temat napisać.

Warunki w Drizzly Grizzly spartańskie, za to muzyka wspaniała. Lili Refrain zdecydowanie bliżej do brzmień tworzonych przez Dead Can Dance, ale tym lepiej, bo dzięki temu było to coś zupełnie innego w kontekście całego, z założenia różnorodnego przecież line-upu. Królowały loopery, na których artystka zapętlała wokal, bębny, gitarę i różne inne folkowe dźwięki. W taki sposób stworzyła swój własny mikrokosmos: krainę leśnych ostępów i pradawnego mistycyzmu z mocnym naciskiem na aspekty duchowe. Wspaniały koncert, tylko szkoda, że zagrany na tej, dość małej scenie wśród tylu osób, że każdy oddech był walką o życie.
Nie mają wstydu ci Francuzi! Melodii mnóstwo, stadionowe refreny zapadające w mig w pamięć i jeszcze to metalowe, ciężkie, a w sumie totalnie przystępne brzmienie gitar. Alcest ze swoją ścianą dźwięku nikogo nie wykluczał — wielbiciele dobrych piosenek mieli czym się cieszyć; tak samo ci, którzy uwielbiają gitarowy łomot. Świetny set i bardzo równa forma spowodowały, że był to jeden z lepszych koncertów tego dnia. Blackgaze ma przyszłość, jeśli tylko wiesz, jak dobrze zaprezentować go publice i masz umiejętności do tego, by to zrobić. Alcest wie i skille też ma.

W trakcie przerw w koncertach, jeszcze w sobotę, napisałem większość swoich wrażeń z tego dnia (zawsze tak robię). Wstałem nazajutrz rano i moim oczom ukazało się kilka relacji z występu Voivod. I były to same pochwały! W dodatku nie w jednej, dwóch, a całkiem sporej liczbie sprawozdań. Zabijcie mnie, ale mi się nie podobało i z sali wyszedłem bardzo rozczarowany. Wszystko brzmiało niesamowicie płasko, monotonnie i w dodatku przycicho. Wieku muzyków nie będę się czepiać, bo to okropne (chciałbym być kiedyś stary, bo to oznacza, że przynajmniej trochę pożyję), ale ujmując to dyplomatycznie i z klasą: zbyt wiele energii też ze sceny na publikę też nie spłynęło. Z czasem nie było wcale lepiej, bo zamulone brzmienie i będący w naprawdę średniej formie wokalista Denis Belanger nie ułatwiły mi odbioru koncertu i spowodowały, że zaraz zjecie mnie w komentarzach za tę opinię. Może marny ze mnie fan albo po prostu miałem zbyt wygórowane oczekiwania? Tak czy siak, z albumowej magii nie dostałem zbyt wiele. Toporność przeważyła nad kreatywnością, co bywa zaletą, ale akurat w przypadku tej grupy mieć miejsca nie powinno.
Następnie przyszedł czas na cios numer dwa, bo koncert jeszcze gorszy, ale tu akurat zdziwiony swoim odbiorem nie byłem. Przeczuwałem, że Dark Angel to nie moja bajka: generyczny thrash z epoki to ostatnia rzecz, po jaką sięgnąłbym w swoich muzycznych wyborach. I ten cały sceniczny imidż: agresywnie, z butą, MĘSKO. Tak jakby każde drzwi, zamiast po prostu otwierać klamką, trzeba było wbić do środka soczystym walnięciem z buta. O brzmieniu nie powiem nic, bo starczy mi już znęcania się nad tą grupą. Swoich wielbicieli miała i trochę to kumam, a trochę nie.
Za to zaraz potem znalazłem się na przeciwległym biegunie emocjonalnym za sprawą Meshuggah Sound ukręcony tak, że słyszała ich pewnie Gdynia, Rumia, Reda i to miasto, które jest za nimi. Znaczy, że było ciężko, najciężej, najgłośniej. Ale to nic, bo głośno to sporo potrafi: tu jeszcze było selektywnie, więc żarliśmy basowy gruz, popijaliśmy nektar z noise’owych, a na deser serwowany był przepyszny perkusyjny, połamany jak narciarz po złym zjeździe groove. Koncert z gatunku tych legendarnych, po których nie pamięta się poszczególnych utworów, bo chłonie się każdą możliwą chwilę. Dzięki perfekcyjnemu nagłośnieniu czułem się, jakbym był na scenie i pośród tego (kontrolowanego) chaosu doznawał absolutu. Nie zapominajmy też o światłach, które stanowiły integralną część występu i bez nich nokaut nie byłby kompletny. Wow!

Nieśmiało i z dużą dozą rezerwy wybrałem się na Sleep Token. Pod koniec występu śpiewałem, prawie płakałem, a serce miałem na dłoni. Może i nierówne płyty, ale koncert i show przewspaniałe. Metal jako gatunek, który przesuwa granice to świetna baza. Romantyczne i cukierkowate r&b przetasowane z totalnym metalowym drive’em i groovem to coś, co nie mogło mi się spodobać, a jednak to pokochałem. PS: Jak mnie zapytacie, czy powyższa część tekstu to prawda, to nigdy się nie przyznam!
Lubię chodzić na koncerty początkujących zespołów, bo widać w nich ogromny głód gry. Nie ma jeszcze w ich poczynaniach automatyzmu, rutyny, za to pełno serducha i chęci spuszczenia totalnego wpierdzielu publice. To samo zobaczyłem na scenie w trakcie show Gojira. Weszli, pozamiatali groovem (perkusista to potwór!) i zeszli. Zero kompromisów, samo gęste. Wygrali z niełatwa do okiełznania sceną i chimerycznym trójmiejskim wiatrem. To zwycięstwo z gatunku tych większych, a że całość była spójna i co to dużo mówić — po prostu porywająca — tym bardziej szacunek dla zespołu. Wielkiego Zespołu.

Wymieszać hip-hop ze sludge, post-metalem i industrialem w stylu Godflesh (oraz wieloma innymi gatunkami) i zrobić to tak, by się ze sobą nie gryzło i podobało, to trzeba umieć. Doodseskader się to udało, a zróżnicowane wokale (i kompozycje) były bardzo dobrą „playlistą” podsumowującą 4 dni bogatego w różnorakie brzmienia festiwalu. Przy tym duetowi udało się utrzymać spójność, bo podstawą pozostawał perkusyjny groove i nisko nastrojony bas. Eksperymentalnie, ale z sensem
Idealne zwieńczenie metalowej imprezy? Przed Państwem synthwave w wersji Perturbator. Syntezatory rodem z piekła napędzane organiczną perkusją to było to, czego potrzebowaliśmy na koniec. Poszerzanie horyzontów to jedno, ale najważniejsze, że to po prostu działało. W elektronice jest moc i potęga, tylko trzeba umieć ją wykorzystać. James Kent to potrafi, a jego oryginalność idealnie wpasowała się w monumentalne, napędzane szatanem granie. Tak wyglądać będzie potańcówka w piekle. Zobaczymy się tam niebawem!

Zdaję sobie sprawę, że powyższy tekst może być laurką. Fakty są jednak takie, że Mystic Festival skradł moje serce już rok temu. Podczas edycji tegorocznej nasza relacja nie była łatwa, bo i mnie udzielały się złe emocje w trakcie czytania poszczególnych komunikatów i zmian, ale pod koniec czwartego dnia, już po ostatnim koncercie, teren festiwalu opuszczałem z ogromnym uśmiechem na ustach. Zauroczenie więc trwa, więź mocniejsza niż wcześniej, a ja już wyczekuję kolejnej edycji. W końcu nic nie scala tak, jak kryzys. Szczególnie ten, który udało się przezwyciężyć.

