Relacja z 1. edycji Inside Seaside

Nowa impreza na trójmiejskiej mapie wiązała się ogromnymi oczekiwaniami, podsycanymi dodatkowo przez organizatorów. Ci zaplecze, doświadczenie i wiedzę mają ogromną, bowiem za stworzenie inicjatywy i marki Inside Seaside odpowiadają Radio 357 oraz agencja Live (Męskie Granie, ale też Sea You Tricity Music Showcase). Sukces frekwencyjny osiągnięto zresztą jeszcze przed samym startem tegorocznej edycji, gdy ogłoszono, że udało się sprzedać wszystkie karnety. Czy w parze z tym, bardzo konkretnym i popartym liczbami dokonaniu, pojawił się również mniej mierzalny, a przy tym subiektywnie odbierany sukces artystyczny?

Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Przeglądając komentarze osób, które brały udział w wydarzeniu i które już szykują się do kolejnej jego edycji (przedsprzedaż ruszyła, a sama impreza odbędzie się 9 i 10 listopada 2024 roku) łatwo można zauważyć, że dominują wśród nich głosy pozytywne, a nawet bardzo pozytywne. Uczestnicy chwalą organizatorów za dobór artystów, samą organizację, nagłośnienie (choć tu gdzieniegdzie pojawiają się uwagi na temat tego, że idealnie nie było) oraz to, że ci zmienili koncertowy obraz lokalnej, trójmiejskiej sceny. W parze z tym idzie narracja architektów tego sukcesu, bowiem w trakcie niejednego panelu, którego byłem świadkiem, rozmówcy podkreślali, że to pierwszy festiwal odbywający się „pod dachem”, a także w takim, późnojesiennym, bardzo nietypowym jak na branżę (nie tylko lokalną) terminie. Mówiono także o ogromnym potencjale zarówno miejsca, jak i wybranej przez organizatorów formuły.

Moja perspektywa, czyli osoby, która chadza na koncerty bardzo często, ale preferuje małe, lokalne gigi, będzie pewnie nieco osobliwa i zdaję sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie do końca zgodna z przyzwyczajeniami większości odbiorców tegorocznego Inside Seaside. Z tej pozycji muszę przyznać, że pierwsza edycja miała zarówno silne, jak i słabe punkty i w konsekwencji była, moim zdaniem, nieco nierówna.

Zespół Sztylety

Zacznijmy od tego, że nie słucham i nigdy nie słuchałem radia. Nie zostałem wychowany w kulturze współistnienia z radioodbiornikiem i to się już nie zmieni. Nie mam sentymentu do tego medium, ale nie jestem nastawiony do niego z automatu negatywnie. Stąd też moje zdziwienie wszechobecną obecnością pracowników Radia 357 można postrzegać za bardzo naiwne, przyznaję, bo przecież to jeden z organizatorów. Mam jednak wrażenie, że pod względem logistycznym formuła otwartych spotkań i audycji nie była do końca przemyślana. Na I piętrze, w jego centralnej części, tworzył się przez to ogromny korek i niekiedy trudno było poruszać się z tego powodu po obiekcie. Strefa chill outu (notabene – robiąca ogromne wrażenie, ale o tym za chwilę) także nie do końca sprzyjała odpoczynkowi od koncertowych wrażeń. Odbywało się tam spotkanie za spotkaniem, a w tym czasie na ogromnych telebimach, ustawionych nad wejściami do sali, mogłyby lecieć koncerty z poszczególnych scen. Zesztą tak właśnie było, ale ekrany odpalano dopiero pod koniec każdego z festiwalowych dni, w trakcie występów największych, headlinerowych gwiazd. Czemu nie wcześniej? Skorzystaliby na tym wszyscy.

Nieco klaustrofobicznie było też w holu (również I piętro) wśród wystawców plakatów i rysunków. Sam pomysł na promocję sztuki w innych formach (był też kącik modowy i oczywiście wydawcy muzyczni) oceniam jako świetny. Miło było zobaczyć tyle przepięknych prac utalentowanych twórców. Wydaje mi się jednak, że samo ich umiejscowienie nie było najszczęśliwsze. Jeśli impreza ma się rozwijać, a jestem pewien, że tak będzie, prawdopodobnie trzeba będzie pomyśleć nad zmianą lokalizacji tego punktu festiwalu. Przy założeniu, że w wydarzeniu ma wziąć udział większa liczba ludzi, takie rozplanowanie przestrzeni to absolutny mus, bowiem już teraz był problem ze swobodnym przejściem w tym miejscu.

By jednak nie wyjść na malkontenta, przyznaję z radością, że przerobiona na strefę koncertową hala Amber Expo zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Uczestniczyłem w wielu wydarzeniach w tym miejscu i jeszcze nigdy nikomu nie udało się go przerobić tak, by nie przypominało… wystawowej hali. A przecież tym właśnie jest. W przypadku Inside Seaside krajobraz zmienił się nie do poznania – i to nie tylko za sprawą charakterystycznej i miłej dla oka identyfikacji wizualnej, ale przede wszystkim dzięki zbudowaniu miasteczka festiwalego z prawdziwego zdarzenia. Masa wystawców i różnorodność oferty gastronomicznej powalała, choć i tu dziwiła nieco decyzja o tym, że część z nich znajdowała się na zewnątrz. Mowa oczywiście o food truckach i wszystko byłoby z nimi ok, gdyby nie to, że za oddanie kurtki do szatni należało uiścić dodatkową opłatę. A opcji wzięcia jej na chwilę i oddania już nie było… Kto więc jadł na zewnątrz? Tylko najwytrwalsi. Jednak pomimo tych kiliku niedociągnięć organizatorom za rozpracowanie tej niełatwej w obsłudze przestrzeni należą się ogromne pochwały!

The Stubs

To tyczy się także samego nagłośnienia. Nie mam co do niego zastrzeżeń, słabości nie wychwyciłem, ale przyznam, że nie uczestniczyłem w tych największych wydarzeniach. Sceny robiły wrażenie, były przepięknie oświetlone i widać, że stał za tym wszystkim większy zamysł. Inna sprawa, że pewne decyzje line-upowe były nie do końca udane – na Kury dopchałem się dopiero po 20 minutach stania w kolejce (tak, wiem, moja wina, ale i tak byłem z przodu tłumu). W ogóle trzymanie się zasady odnośnie której lokalne składy grają na najmniejszej scenie (Upstage) uważam za nieco niefortunny, ale tu przemawia przeze mnie lokalny patriotyzm i (subiektywna) wysoka ocena umiejętności wykonawczych trójmiejskich składów. Może za rok organizatorzy podejmą większe ryzyko i zobaczymy któryś z zespołów z Trójmiasta na dużej scenie? Z pewnością nie odstają one w żaden sposób od bardziej rozpoznawalnych nazw, a warto byłoby, gdyby z ich twórczością mogła zapoznać się większa liczba odbiorców.

Sam muzyczną podróż po Inside Seaside zacząłem właśnie od grupy trójmiejskiej (choć z akcentem warszawskim), a konkretnie – Zespołu Sztylety. Skład jest świeżo po wydaniu swojej drugiej płyty pt. Tak będzie lepiej. W kontekście nowego materiału zabrzmiał przede wszystkim emocjonalnie i potężnie, będąc gotowym na podbój list przebojów i… serc słuchaczy. Króciutki, acz treściwy set zawierał wszystko to, co w nich najlepsze. Było zatem ciężko, hałaśliwie, ale miejscami, szczególnie w pierwszej części ich gigu, na pierwszy plan przebijała się (zupełnie nowa w kontekście dotychczasowego stylu grupy) zimnofalowa zaczepność. Końcówka była z kolei improwizacyjną, noise’ową jazdą po bandzie i gdyby Michael Gira cieszył się życiem, nie był przy tym tyranem, to z pewnością zachwyciłby się hałasami w wykonaniu chłopaków z Zespołu Sztylety.

Inną grupą, która wystąpiła pierwszego dnia i to w tym samym miejscu była Immortal Onion z gościnnym udziałem Michała Jana. Widziałem ją już i to w tym samym składzie personalnym w kwietniu tego roku właśnie na wspomnianym Sea You i pod scenę zmierzałem z poczuciem, że mnie nie zaskoczą. Myliłem się i to bardzo! Uliczny jazz zastąpił cyberjazz – podbity synthwave’em, neonowy, bazujący na przetworzonych, elektronicznych beatach i klawiszach twór okołojazzowy. Saksofon Michała Jana raz był na pierwszym planie, by zaraz schować się za elektroniczną młócką, której nie powstydziłby się znany metalowej publice Perturbator. Zaiste, intensywność była ogromna, a w parze z nią szedł kunszt wykonawczy. Byliśmy świadkami stworzenia własnego, bardzo oryginalnego i nieporównywalnego z niczym innym brzmienia. Jedna z większych, pozytywnych niespodzianek festiwalu. Tym bardziej że pochodziła przecież od zespołu dobrze mi znanego – również w wersji koncertowej.

Artificialice

Pozostając w temacie trójmiejskich muzyków i Sea You, to obie te rzeczy dotyczą także formacji Artificialice. W kwietniu w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim nie udało mi się jej jednak zobaczyć. W mojej bańce koncertowych znajomych krążyła przy tym opinia, że to tzw. must see, gdyż różnorodny, raczej spokojny materiał z płyty, nijak ma się do wersji koncertowej. I faktycznie tak było! W wersji scenicznej Alicja Sobstyl (bo Artificialice to jej projekt) przypomina urodzoną w Twin Peaksowej Czarnej Chacie niespokojną duszę, dosadnie zwiastująca nasz koniec, a przy tym skupiająca uwagę odbiorcy na tym, co dla oka zazwyczaj niewidzialne. Pomimo walki z chorobą grypopodobną (gdyby o tym nie poinformowała, to sam bym tego nie zauważył) wokalistka błyszczała swoim agresywnym, a przy tym bardzo zróżnicowanym wokalem. Duszny, ezoteryczny klimat unosił się nad występem Artificialice, co było ogromną zasługą muzyków towarzyszących liderce. Ciężka, niemalże metalowa perkusja, elektronika jak z koszmaru, oniryczne partie gitarowe i sensualny saksofon (znów Michał Jan) – to wszystko składało się w przekonującą całość i tworzyło niesamowitą atmosferę. Mam nadzieję, że niedługo dane mi go będzie doświadczyć z większej sceny, bo Artificialice zdecydowanie na to zasługuje.

Ostatnim trójmiejskim akcentem był występ legendarnych Kur grających materiał z albumu P.OL.O.V.I.R.U.S. Legenda to jedno, druga sprawa to aktualność. Nic się nie zestarzała ta płyta. W niedzielne popołudnie mieliśmy do czynienia z nieco uwspółcześnioną (choć jednocześnie wiernej oryginałowi wersji), wersją tego klasyka. Bywało śmiesznie, czasem poważnie, głównie jednak absurdalnie. Spojrzenie Tymona Tymańskiego na otaczającą nas rzeczywistość jest nie tylko celne, ale też błyskotliwe. Tak samo jak brzmienie poszczególnych utworów: reagge, jazz, disco polo, country… można by tak wymieniać w nieskończoność. Za wartość dodaną tego show odczytuję udział gości: Larry Ugwu w Nie mam jaj spowodował u mnie atak śmiechawki, tak samo zresztą jak zagrana na (udawanej, bo z przymrużeniem oka) poważce przez Leszka Możdżera partia pianina w Mój dżez. Na scenie byli też Olaf Deriglasoff i Jacek Siciarek, a Jacka Oltera na perkusji pięknie zastąpił Jacek Prościński. Niby był to wieczór wspomnień i nawiązań do przeszłości, ale patrząc na to, co dzieje się za oknem i zapominając nieco o genezie tych dźwięków, można było odnieść wrażenie, że to wszystko dotyczy wydarzeń teraźniejszych. W końcu nadal niektórzy nie pozwalają nam zapomnieć o Kościele który stał (i stoi) na straży polskości.

Kury

Nieco mniej aktualny pod względem brzmienia, bo przecież nie przekazu, jest zespół The Stubs. Scena, na której grali, była ogromna, a na niej trzech skromnych typków bawi się w najzwyklejszego w świecie rock ‚n’ rolla. Dziwny dysonans, ale zadziałało! Refreny nośne, solówki piszczące, tylko publika troszkę niemrawa. Prosty (acz nie prostacki, proszę nie mylić pojęć) rock nigdy nie miał u nas łatwo, bo wiąże się z beztroską celebracją chwili, która nie leży w naszym DNA. Cóż, w tym przypadku naprawdę trudno było nie dać się porwać, szczególnie że w całości osadzony został jasny komunikat – homofobom i faszystom won! Podpisuję się pod tym rękami i nogami. Tak jak pod dobrocią w postaci opisywanego tu koncertu The Stubs.

Równie garażową, choć już mniej zaangażowaną (a już na pewno nie tak bezpośrednią) odmianę gitarowego grania zaprezentowało Kim Nowak. Mam słabość do tego składu i w ogóle do Fisza. Garażowy rock w jego wersji ma twarz przystępną, miłą, ale jednocześnie wierną podstawom gatunku. Znaczy to tyle, że granie organiczne, proste, bez kombinowania (po)łączone zostało ze zgrabnie napisanymi tekstami, do tego wyśpiewywanymi w melodeklamacyjnej, a przy tym melodyjnej formie. Ktoś mógłby uznać, że to taka niezobowiązująca zabawa. Ja powiem, że i owszem, ale jednak dająca do myślenia. Nawet jeśli na pierwszym planie przemawiał prostolinijny King Kong, to warto było posłuchać tego, co ma do powiedzenia. I zagrania.

Kim Nowak

Bardziej skomplikowaną aranżacyjnie muzykę zaprezentował jeden z headlinerów – rezydujący w Londynie Ezra Collective. Grupa postawiła na bardzo przyjemne i ciepłe afrobeatowe granie. Niestety, w mojej opinii, tylko (a może jednak aż? – w końcu nie jest to gatunek bardzo popularny w Polsce) tyle. Słuchając z daleka gry tak dobrych muzyków, miałem wrażenie, że ci nie wykorzystują w pełni swojego potencjału. Była w tym taneczność, ale nie było oryginalności. Była energia, ale gdzieś po drodze uleciała pasja. A może inaczej: to wszystko było, ale w bardzo bezpiecznej formie. A ja lubię ryzyko, lubię granie na krawędzi. Tak, jak gdyby jutra miało nie być. Nie będę jednak przesadnie narzekać, bo obiektywnie brzmiało to dobrze, ale wracając do domu zapragnąłem posłuchać Sons of Kemet. Jednak to nie oni zameldowali się na tegorocznym Inside Seaside. I w sumie trochę szkoda. Jeśli jednak Ezra Collective miał stanowić zachętę do odkrywania kolejnych, parających się egzotyczną muzyką taneczną składów i taki właśnie cel przyświecał organizatorom, to doceniam. I liczę, że w przyszłym roku pojawi się jakiś inny, może nieco bardziej „niebezpieczny” przedstawiciel takiego grania.

W tym momencie przechodzimy do sedna mojej obecności na tegorocznej edycji. Występy dwóch składów, które z perspektywy całego line-upu… średnio do niego pasowały. Widać to było też po frekwencji. Ta może nie była najgorsza, ale gdy na 5 minut przed startem koncertu rzędem zamykającym ogonek pod sceną jest rząd 5, w porywach 6, to wiedz, że publika robi w tym czasie co innego. Szkoda.

Sleaford Mods

Zacznijmy od niedzielnego występu Sleaford Mods. Ostatnia ich płyta (wydana w tym roku UK GRIM), w mojej ocenie niestety najsłabsza z całej dyskografii, zyskała w warunkach koncertowych. Ba, zyskał sam duet, bo stateczny zazwyczaj, odpowiadający za podkłady Andrew Fearn został najlepszym tancerzem (bo nie akrobatą, o tym poniżej) całego festiwalu. Jego naturalne podrygi na tle (dosłownie) zaangażowanego w każdą frazę Jasona Williamsona stanowiły nie tylko kontrast, co idealne dopełnienie wariactwa obecnych czasów. Dodajmy do tego charakterystyczny „kaczy” chód drugiego z wymienionych i równie zwierzęce okrzyki, a dostaniemy zestaw, który wystarczył do tego, by zamienić ten występ w coś wyjątkowego. Dobra, przesadzam: była jeszcze niesamowita gra świateł (szybko zmieniające się stroboskopy powodowały, że Williamson miewał na scenie dwie twarze) i po prostu dobra, punkowa muzyka. Bezpośrednia, nieprzekombinowana, za to pełna wartości i słów, nad którymi warto się pochylić na dłużej. Energetyczna, koncertowa piguła, o tak.

Shame

I wreszcie o nich – największych gwiazdach i wyrzutkach tej edycji Inside Seaside – zespole Shame. Nikt, i nie jest to przesada, nie miał szans z energią grupy z Londynu. Post-punkowe brzmienie z artystycznym zacięciem nie brało jeńców; pogowałem pierwszy raz od kilkunastu lat, rozkręcałem moshpita, a przy tym uroniłem niejedną, nie tylko metaforyczną łezkę w trakcie wyśpiewywania wszystkich tych charakterystycznych i melodyjnych refrenów. Jednego za drugim, bo oprócz pokomplikowanych struktur, chłopcy z Wielkiej Brytanii mają ogromny talent do zapadających w pamięć fraz. Moje oczekiwania co do tego koncertu były ogromne, a zostały spełnione z nawiązką. Wspaniale jest obserwować grupę, którą wcześniej widziało się lata temu, jeszcze przed debiutem (OFF Festival 2017 – ktoś jeszcze pamięta?), a która rozwinęła się w tak ogromny, a przy tym nieoczekiwany sposób. Nie lubię patosu, wręcz nim gardzę, ale nie boję się przyznać, że ten koncert pozostanie ze mną na lata i chętnie, często, będę wracać do niego pamięcią. Wspaniały zespół ze wspaniałym materiałem we wspaniałej formie. Lepiej być nie mogło. Po tym występie czułem, że mogę iść do domu. Nie przesadzam. PS: do dziś zastanawiam się jak fikołki basisty, Josha Finerty’ego, nie poskutkowały jakaś trwałą kontuzją. Uważaj na siebie chłopie!

I… to by było na tyle. Nie liczę krótkich fragmentów koncertów Kaśki Sochackiej, Hér, Nothing But Thieves, Milky Chance czy Girl in Red, których byłem świadkiem, bo po prostu niesprawiedliwie byłoby oceniać coś, co widziało się tak krótko. Występów w całości widziałem więc niewiele, stawiając przede wszystkim na to, co najbardziej mnie interesowało. I tu dochodzimy do meritum moich wypocin.

W pewnym momencie ogłoszeń line-upowych zrozumiałem, że nie jest to impreza skrojona pod mój muzyczny gust. Lubię myśleć, że ten i tak jest obszerny, ale jednak ma pewne granice. Lubię odkrywać nowe, to oczywiste i też w takich kategoriach rozpatruję każdy z festiwali, na które/y decyduję się regularnie zaglądać. Wylęgarnią nowych, ciekawych i nieznanych projektów przez lata był dla mnie Soundrive, jest nadal (choć w mniejszym zakresie) OFF, a na świeżo został nim, z racji poszerzania zainteresowań, Mystic. Potwierdzeniem fascynacji oraz poszukiwań „u podstaw” jest też Sea You, a także bydgoski Fonomo. Przez wiele lat zimowym przystankiem w moim pościgu za nowościami był także nieodżałowany SpaceFest (notabene też odbywający się pod dachem i to na dodatek w grudniu). A na samym początku mojej muzycznej drogi drogowskazem bywał Open’er.

Raz jeszcze Shame

Czy to przypadek, że aż pięć spośród wyżej wymienionych stanowią festiwale odbywające się w Trójmieście? Tak, tu mam najbliżej, tu też najwięcej szukam, to fakt. Jednocześnie znajduję. Z tego względu nie zgadzam się z tezą, że Inside Seaside jest „nową i nieznaną jakością” w przestrzeni Gdańska. Nową – oczywiście. Jakością – pod tym też się podpisuję. Ale czy nieznaną? Na pewno świeżą i posiadającą niewątpliwy potencjał. Jednak na razie jeszcze niepoukładaną merytorycznie i programowo – przynajmniej w ocenie mojej i kilku znajomych, których zdanie cenię. Wszyscy należymy do własnych “banieczek”, moja leży po prostu nieco dalej od mainstreamu. Nie mam nic przeciwko flirtom z bardziej komercyjnymi stylistykami, ale lubię spojrzeć na program wydarzenia w sposób przekrojowy. W przypadku pierwszej edycji opisywanej imprezy nieco zabrakło mi takiego holistycznego podejścia do całości. Przemieszano nieco lokalnych brzmień i za to duża pochwała, tylko chciałoby się, by te wreszcie mogły wypłynąć na szersze, nie tylko metaforycznie, sceny. Dodano do tego rzeczy ambitniejsze, ale chyba nie do końca pasujące do większości (Sleaford Mods, Shame) i bardzo dużo rzeczy z pogranicza alternatywy i popu, które jednak nie do końca bronią się jakością (Nothing But Thieves, Girl In Red, Milky Chance, Tom Odell), za to mają oddanych fanów – z tym polemizować nie będę. Osobną grupę stanowili z kolei artyści, których spotkać można na co drugiej imprezie tego typu (Brodka, Wojtek Mazolewski, Jann).

By na koniec odrobinę zaprzeczyć samemu sobie, podsumuję to tak – zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie pierwsza z edycji musiała stanowić pewien kompromis. Zachęcić do kupna biletu większą ilość publiki, by ze spokojem planować kolejne ruchy. Póki co nie mogę jednak odgadnąć, w którą stronę podążą organizatorzy. Jestem tego bardzo ciekaw i chciałbym, by dobry odbiór (nawet wśród tych, którzy na co dzień nie mają do czynienia i nie interesują się taką muzyką) składów takich jak Shame, legendarnych Kur, a także niekończące się wiwaty w trakcie występów lokalnych składów skłoniły twórców Inside Seaside do tego, by zaryzykować. Rozwijać się, ale bardziej linearnie; tworzyć line-up w oparciu o konkretny cel i program. Jeśli to oraz wyeliminowanie kilku organizacyjnych (choć bardzo niewielkich!) niedociągnięć się uda, to będziemy mieli faktyczną, realną zmianę na lokalnej, trójmiejskiej scenie. Póki co odczytuję to jako slogan, bądź odważną zapowiedź.

Trzymam kciuki, bo jest na to szansa. Jest też szansa na to, że to po prostu impreza dla innego typu odbiorcy. I to też jest jak najbardziej ok.

Proszę się uśmiechnąć – jest pan na festiwalu!