Jakoś tak mam spore szczęście w tym, że w swoich muzycznych poszukiwaniach trafiam z reguły na niezłe albumy. Albo przynajmniej takie, które zawierają choć kilka ciekawych elementów. Nazwijcie to instynktem (mam nosa!), przesadną wybiórczością (przyznaję, że niektórych rzeczy po prostu unikam) lub brakiem gustu (temu to się wszystko podoba!).
Zdarza się jednak, że dociera do mnie coś zwyczajnie nudnego lub mało zajmującego. Z reguły nie chce mi się o tym pisać (czyt. tracić czasu), ale postanowiłem, że raz w miesiącu (gdzieś pod koniec) wrzucę zestawienie kilku takich albumów. Jako przeciwwaga dla tego, co zazwyczaj chwalę.
Jeśli używacie RYMa lub jesteście maniakami wystawiania ocen, to płyty z tej rubryki mieszczą się w przedziale 5/10 i niżej. Rozstrzał duży, ale średnia płyta to nadal stracona szansa na przesłuchanie w tym czasie czegoś ciekawego.
Dziś cztery, średniawe płyty: nowe HEALTH, Mercury Rev, White Lies i Weezer.
Mercury Rev – Bobbie Gentry’s The Delta Sweete Revisited (2019) [psychedelic country]
Mercury Rev interpretuje po swojemu krążek The Delta Sweete zapomnianej już nieco Bobbie Gentry. Gościnnie aż 13 wokalistek (m.in. Susanne Sundfor, Hope Sandoval, Norah Jones, Marissa Nadler), które są chyba jedynym elementem odróżniającym od siebie poszczególne utwory. Zespół odrobił pracę domową i przearanżował oryginały, ale niestety przy okazji mocno je spłaszczył. Zazwyczaj lubię zaskakujące covery, nawet bardzo, ale Mercury Rev zatrzymało się w pół drogi. Ani to pachnące południem USA country, ani też neo-psychodeliczne, zakrapiane odrobiną kwasu popowe przeboje. Może i ładna inicjatywa, ale efekt nudnawy i bez ikry.
HEALTH – Vol. 4 :: Slaves of Fear (2019) [industrial pop]
Slaves of Fear to płyta bezpieczna. Samo to w sobie jest paradoksem, bo HEALTH miesza na niej przeróżne, dość odległe od siebie odmiany elektroniki. Electropop płynnie przechodzi w witch house, a melodyjne i spokojne utwory zawierają w sobie zdecydowanie bardziej mroczne, industrialno rockowe oblicza. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że to nie pierwszy raz. W końcu ta gatunkowa mieszanina to część obecnego stylu HEALTH i to powoli przestaje już zaskakiwać. I to też nie byłoby wielkim problemem, gdyby nie fakt, że na Slaves of Fear zwyczajnie brakuje ciekawych kompozycji. Większość z nich to zaledwie szkice, które urywają się w dziwnych momentach. Wierzę, że na koncertach mają ciąg dalszy, ale płyta nie daje nam satysfakcji zapoznania się z ich pełnym potencjałem.
White Lies – Five (2019) [synthpop]
Mam słabość do White Lies. Teoretycznie od początku uosabiają wszystko to, co sprawiło, że gatunek zwany post-punk revival tak szybko spadł z rowerka. Jednocześnie poziom melodyjności ich piosenek oraz zapamiętywalności refrenów jest tak wysoki, że ukradkiem zdołali przedostać się do tajnej przegródki w mojej głowie z napisem „chcę słuchać”. Ich zwrot w stronę synthpopu też mi się spodobał (szczególnie na Big TV) i to pomimo zwiększenia poziomu cukru w wydobywanych przez nich dźwiękach. Niestety na Five stężenie słodyczy jest dla mnie już zbyt duże. Pierwsza połowa albumu to niechybne skojarzenia z najgorszą stroną U2 (których nie znoszę aż nadto); stadionowo, popowo, ale bez ambicji (albo co gorsza z nimi, ale nieudolnie). Potem jest trochę lepiej, ale wywindować oceny w górę już im się nie udało.
Biorę jednak pod uwagę, że znowu mogą się zakraść do odpowiedniej mózgowej przegródki i z czasem mi się ta płyta spodoba. Choć trochę wątpię.
Weezer – Weezer [Teal Album] (2019) [covers (mostly) from the 80s played by a wedding band]
Grupa największych muzycznych bezbeków obecnych czasów nagrała płytę z coverami. Większość zmasakrowała. Everybody Wants To Rule The World brzmi, jakby grała go weselna kapela; Billie Jean może i ma fajną gitarkę, ale chórki w tle wywołują krwawienie z uszu; Stand by Me zmienił się w rozemocjonowaną pościelówę, a Paranoid to mokry sen nastolatka, który chciałby „ostro łoić na gitarce”. I choć zdarzyły się tu też przypadki udane (Mr. Blue Sky mógłby znaleźć się na OST do Garden State, nowe spojrzenie na No Scrubs TLC też wyszło im zgrabnie), a sam zespół zdaje się świetnie bawić, to… dla kogo jest ta płyta? Na pewno nie dla fanów oryginałów. Tych lepiej posłuchać w pierwotnych wersjach. Weezera zresztą też, czyli tak AD 1994/96.