100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #25 / Saturday Night Fever (1977)

Pierwszy soundtrack w tym cyklu i to z filmu w swoich czasach kultowego. Nie ma wyboru – słuchamy i tańczymy. W końcu to Saturday Night Fever (1977 r.).

Czy znałem wcześniej?

Ominęły mnie wszystkie żelazne pozycje musicalowe. To gatunek filmowy jak dotąd mocno przeze mnie niezbadany. Niedoceniany wręcz, bo pomimo tego, że uwielbiam kino i muzykę, to połączenie obu tych muz nigdy mnie nie pociągało. Nie widziałem Grease, Dirty Dancing, nie oglądałem Saturday Night Fever. Tak wyszło. Za to uwielbiam Hair!

Ogólne spostrzeżenia

Destylując moje wrażenia z odsłuchu tego albumu i streszczając je jednym słowem – stwierdzam – że Saturday Night Fever jest płytą przyjemną.

Nie do końca czuję tutaj ten szał ciał i nie udziela mi się nastrój opętańczego tańca. Takich porywających do większych zrywów utworów jest tu niewiele, bo dominują kompozycje utrzymane w średnim tempie. Raczej są to klimaty potupajki, co nie jest wadą, ale też nie wyobrażam sobie jakiegoś ogromnego szału na parkiecie w trakcie imprezy napędzanej tym wydawnictwem. Cóż, to może być kwestia czasów, bo w dobie tak rozwiniętych brzmień elektronicznych z oszałamiającymi osiągami w kwestii BPM, starsze rozwiązania nie wydają się już takie odkrywcze.

To nie zmienia faktu, że utwory napędzane funkiem (You Should Be Dancing, Open Sesame, Stayin’ Alive) działają, jak trzeba. Podoba mi się też recykling muzyki klasycznej w postaci A Fifth of Beethoven czy naprawdę ciekawie przearanżowanego tematu głównego i przeniesieniu go w nowe czasy za sprawą Night on Disco Mountain. Na koniec dostajemy jeden hicior taneczny, czyli trwające prawie 11 minut Disco Inferno The Trammps. Rzecz czerpiąca zarówno z soulu jak i funku. Bardzo dobrze zaaranżowana; tu czuć ten słynny disco ogień.

Czy będę wracać?

Nie sądzę, ale po sam film w końcu sięgnę. Może udzieli mi się tytułowa gorączka? Samo „Saturday Night Fever” to też bardzo dobre wydawnictwo wprowadzające do tego, by poznać twórczość pojawiających się na nim projektów. Jest więc w nim pewna wartość… edukacyjna.

Alternatywa

Prawdopodobnie któryś z klasycznych albumów disco autorstwa Donny Summer, ale specjalistą w tej kwestii nie jestem. W ostatnich latach zauważa się powrót tego (obśmiewanego przez niektórych) gatunku w postaci płyt Róisín Murphy czy Kylie Minogue i choć nie jestem ich fanem, to pewnie też jest to dobry start do tego, by rozeznać się, o co cały ten hałas. Ja sam dopiero niedawno zainteresowałem się tą stylistyką i polecę coś mniej znanego. Disco zmieszane z afrobeatem, hicior za hiciorem, transowe rytmy i pozytywny vibe. Kiki Gyan i kompilacja „24 Hours in a Disco 1978-82”. Po odsłuchaniu tego materiału możecie być zaskoczeni tym, jak bardzo spodoba Wam się klimat dyskotekowej kuli i parkietu pełnego spoconych ciał.