100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #33 / The Police – Synchronicity (1983)

Po chwilowej przerwie wracamy do cyklu „100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią”. Dziś przenosimy się do krainy nowofalowej: przystępnej, acz eksperymentalnej zarazem. Słuchamy ostatniej płyty The Police, czyli Synchronicity z 1983 roku.

Czy znałem wcześniej?

Bardzo lubię The Police i uważam, że to jedna z ważniejszych, popowych grup w historii. Łączyć w taki sposób przystępność z zamiłowaniem do tworzenia nowej jakości i urozmaicania własnego brzmienia nie zdarzała się w historii muzyki popularnej nader często. A przynajmniej nie w przypadku zespołów gitarowych, będących na afiszu i puszczanych często w radio.

W każdym razie tej akurat płyty, pomimo znajomości twórczości zespołu, nigdy nie słuchałem. Zacząłem chronologicznie i skończyłem akurat na poprzedniku – wydanej zaledwie dwa lata wcześniej, a jakże odmiennej Ghost in the Machine.

Ogólne spostrzeżenia

Płyta podzielona jest na dwie, zupełnie odmienne części. Pierwsza połowa to próby artystyczne, do tego w pełni udane. Więcej tu eksperymentów w rodzaju krzyczanego wokalu i schizofrenicznych melodii jak w Mother czy wycieczek w progresywne rejony, takie spod znaku krótkiego metrażu i nowej fali jak w O My God czy Miss Gradenko. Zespół zdawał się w 20 minut upchać wszystkie swoje pomysły na rozwój własnego brzmienia i co ważne – to się udało.

Mniej więcej od Synchronicity II zaczyna się The Police przebojowe, a na pewno bardziej przystępne. Może nawet zwiastujące nieco to, co na swoich solowych płytach, tych udanych oczywiście, robił później Sting. Forma skręca znów w stronę reggae, uwydatniając zdolności wokalne artysty, ale też dając sporo przestrzeni dla innych instrumentów. Aranżacje są raczej oszczędne, ale grupa nie rezygnuje z nośnych refrenów i prawdziwie hiciarskiego songwritingu (Every Breath You Take, Wrapped Around Your Finger).

Czy będę wracać?

Pewka!

Alternatywa

W tym przypadku polecam przelecieć się po całej dyskografii The Police. Czemu i po co – zapytacie. Ano po to, by zobaczyć, jaką drogę przeszedł zespół. I jak nigdy nie zaniżył przy tym swoich eksperymentatorskich lotów. Ani odrobinę.

Właśnie, bo zaczynali niemalże jako zwykły, nowofalowy skład. Taki ze skłonnością do reggae i ładnych melodii. Power popowy, energetyczny debiut (Outlandos d’Amour), skupiony na orientalnie brzmiącym basie następca (Reggatta de Blanc), wkraczająca w artystyczne i futurystyczne rejony Zenyattà Mondatta, a nawet nieco ugrzeczniony, przystępniejszy Ghost in the Machine. W każdej z tych płyt można znaleźć coś dla siebie, każda jest inna, a łączy je styl i ogromne umiejętności kompozycyjne twórców. Także słuchawki w dłoń i nadrabiajcie.